Wybiła godzina 7:00, obozową ciszę – choć rozśpiewaną przez ptaki – przeszył dźwięk budzika. Jakoś z zamkniętymi oczami odnalazłem winowajcę, a potem jednym okiem wyłączyłem jego jazgotliwe brzmienie. Wtedy dojrzałem – mam internet! Moje saldo doładował automat, więc prędko sprawdziłem pogodę. Choć wiał słaby wiatr, o godzinie 11 miał nastąpić zwrot sytuacji. Postanowiłem więc jeszcze chwilę poleżeć, wiedziałem bowiem że dziś dostanę wycisk.
Błogi stan nie potrwał zbyt długo, wstałem więc i wskoczyłem w zimne ubrania. Na mej twarzy wymalował się grymas i postanowiłem, że do kolejnego poranka przygotuję się lepiej – po prostu wrzucę do bedrolla ubrania dzienne, i rano będą z pewnością cieplejsze. A tymczasem rozpalę ognisko, i choć trochę się ogrzeję. Kilka iskier na hubkę, parę wdechów i wydechów. Po chwili wiechcie trzcin zapłonęły w dłoniach, wrzucone na drwa dokarmione zostały drobnymi świerkowymi gałązkami. Wreszcie buchnął ogień na całego, zrobiło się przyjemnie ciepło i mogłem zjeść spokojnie śniadanie – bez trzęsącej się jak galareta ręki. Na dokładkę, ukradkiem zza drzew wyjrzało słońce i obóz opanowały ciepłodajne, złociste promienie.
Na zboczu wyspy od razu wylądował bedroll, który w obliczu słońca wyzbył się wszelkiej wilgoci nagromadzonej po całej nocy. My w tym czasie bacznie obserwowaliśmy sytuację na wodzie, z niecierpliwością wyczekiwałem zapowiadanej zmiany wiatru. Ta wreszcie zaczęła nadchodzić, czym prędzej zacząłem zwijać obóz, by po godzinie być już gotowym do trasy. Wrzuciliśmy na siebie kamizelki, Nanook zajął swoje miejsce a ja jeszcze udałem się pożegnać. A także podziękować, że wyspa dała nam ciepło i schronienie w najgorszych zawieruchach i siarczystych mrozach; że nas karmiła i nauczyła nowych rzeczy. Nie przepraszałem – podziękowałem, tak jak robią to indianie Naskapi. Sprawdziłem jeszcze czy niczego nie zostawiliśmy, i udałem się z powrotem do zacumowanej Wydry.
Lecz jak na złość zaczął dąć wiatr generując falę w mym mniemaniu bardzo ryzykowną. A ja przecież od dobrych 7 miesięcy nie płynąłem maksymalnie załadowany, wiedziałem że potrzebuję spokojnej wody na start aby się oswoić z zachowaniem kanadyjki; zobaczyć, na ile możemy sobie pozwolić. Postanowiłem, że mimo wszystko ruszamy – miałem już dość siedzenia na miejscu. Wsiadłem więc, odbiłem canoe od brzegu i od razu uciekliśmy za wyspę chowając się przed wiatrem wpłynęliśmy na spokojną wodę. Teraz mogłem usiąść i wczuć się w mojego cedrowego kompana, zrozumieć jego nastroje i oczekiwania. Kilka ruchów kolanami aby wprawić w bujanie na lewo, i na prawo, kilka mocniejszych pociągnięć pagajem i on zrozumiał moje intencje. Nawet Nanook dostał swoje pierwsze pochwały i reprymendy, tak aby cały zespół był już zgrany na nowo. Spokojna woda się skończyła, oto wpłynęliśmy na fale. Lecz nie były one w stanie teraz już nas złamać, z tajemniczego cienia bieguna dobiegał dziki zew wołający nas w swoje kręgi.
Po chwili za plecami ukazała się w pełni wyspa Brände holmen, i z każdym ruchem pagaja stawała się mniejsza i mniejsza. Kurs nasz obrałem północną stroną zatoki Lilla Skagern powoli kierując się na wysepkę Trindholmen. Im bliżej byłem wysepki, tym silniejsza stawała się pokusa aby sprawdzić wyspę na której dojrzałem przez lornetkę okazałą plażę. „Weź się opanuj, woda to ma może z dwa stopnie po zimie… ledwo ruszyłeś, pogoda niepewna głupcze!” – w którymś momencie sprowadziłem się w myślach do pionu. Jednak po pięciu minutach, dokładnie gdy wiatr wyraźnie ustał a fala malała w oczach pokusa odezwała się ze zdwojoną siłą: „przecież jezioro Vänern pokonywałeś w dużo cięższych warunkach i bardziej załadowany, czego pękasz?” – szepnął we mnie jakiś skandynawski troll. To było jak rzucenie rękawicy, podjąłem więc wyzwanie, i obraliśmy kurs na wyspę Lilla Bergholmen. Z każdymi pokonanymi metrami niepewność przeobrażała się w pewność i odwagę. Aż wreszcie pociągnięcia pagajem stały się silne i długie, nabraliśmy pędu a w sercu zaczęło kwitnąć szczęście – w końcu na szlaku!
Kwadrans później byliśmy już przy wyspie, uradowany widokiem plaży, zacząłem wyhamowywać pęd Wydry. Powoli dobiliśmy do brzegu, lecz niski stan wody oraz duże zanurzenie kanadyjki zmusiło mnie do wejścia do wody. Pochwyciłem więc cumkę, mapę, lornetkę i buty w drugą rękę. Dałem więc krok do wody i przeszyło mnie wręcz odrętwienie. Woda wydawała się tak zimna, jakby dopiero wypłynęła z lodowca! Prędko czmychnęliśmy na piaszczysty brzeg, założyłem grube, wełniane skarpety i buty. Ruszyliśmy nedak ochoczo zobaczyć, co skrywa dalszy szlak. Kilka wnikliwych spojrzeń przez lornetkę; analiza mapy i pogody; usnucie planu awaryjnego. „Nie ma co zwlekać, trzeba płynąć póki jest warunek. Ale obieramy taktykę z jeziora Vänern, płyniemy od miejscówki do miejscówki. Jak się zacznie łamać pogoda, wtedy zostajemy”. Wróciliśmy czym prędzej do Wydry, z grymasem zażyliśmy kolejnej kąpieli (na szczęście tylko nóg) i ruszyliśmy dalej).
Kierując się na wyspę Varskär, ruszyliśmy ku przesmykowi Varan. Najpierw ku cyplowi Borgen ponownie ścinając otwarte wody, a następnie bez opływania zatoczki Ängtorpaviken, tuż przed kolejnym cyplem Stockudden dokonaliśmy trawersu na północny brzeg. Oswojony już z zachowaniem Wydry, śmiało nadawałem tempa. Wtedy nadeszła kolejna próba – wiatr nabrał na sile, generując boczną, nieprzyjemną falę. Lecz pamiętałem słowa trolla o warunkach nad Vänernem. Moja twarz wymalowała się jeszcze większą pewnością siebie i po chwili mozolnej walki z żywiołem, skierowaliśmy się na wschód ku cieśninie. Teraz już z wiatrem w plecy obserwowałem spokojnie przetaczające się fale. Mogłem spokojnie oszacować, jak ich wysokość ma się do naszego zanurzenia; a ściślej – na ile możemy sobie pozwolić. A gdy tak wpatrując się raz po raz na lewo i prawo dojrzałem żwirowe dno. Nagle stało się bardzo płytko, do brzegu było dobre 100 metrów a ja się zacząłem zastanawiać czy za moment nie przywalimy w jakiś głaz lub skałę. Na całe szczęście, jezioro to nie było tak nimi usiane, toteż obyło się tylko na strachu. Obok niego kroczyło zdumienie, gdy dojrzałem pośrodku przesmyku o szerokości ponad 400 metrów bystrze! Usiane wystającymi z wody potężnymi głazami, wyznaczało granicę pomiędzy głównym basenem jeziora a dużą zatoką. Wiedziałem, że tylko spokój i opanowanie to dobrzy sprzymieżeńcy, toteż się z nimi zbratałem. Wspólnie dopłynęliśmy niemal do ich początku, a wtedy fala okazała się być coraz większa i większa. Tym razem jednak wiatr był naszym sprzymierzeńcem, toteż wspomógł mój wysiłek wiosłowania raz to z lewej, raz to z prawej. Jeszcze tylko chwila, i okazało się że jest na tyle głęboko że bez szorowania dnem można przepłynąć. Kilkadziesiąt pociągnięć pagajem i nieco oddaliliśmy się od rwącej wody. Schowaliśmy się prędko za cyplem, i dobiliśmy do brzegu by nieco ochłonąć. Znów kilka rzutów okiem przez lornetkę, by zebrane informacje skonfrontować z mapą. „Tylko na wysokości miejscowości Rud będziemy mieli boczną falę, a tak to w plecy… Płyniemy, nie ma co pękać”. Ponownie odezwała się we mnie ambicja szlaku, chyba nawet bardziej rozżewiona niźli ta u psów zaprzęgowych. Mimo, że psem nie byłem, to dużo nie brakowało a zacząłbym wyć jak one tuż przed podniesieniem hamulca.
Nabrawszy sił, ruszyliśmy po osłoniętych od wiatru wodach, delektując się błogim spokojem. Zbliżyliśmy się jednak do Rud, gdzie z powrotem rozpoczęła się walka z boczną falą. Teraz już pewny siebie i znając możliwości Wydry śmiało pokonywaliśmy wzburzone wody. Chwila wiatru w plecy, i na nowo walka z bocznym wiatrem, aż wreszcie schowaliśmy się za stałym lądem gdzie wody były niczym oaza spokoju. W końcu usiadłem wygodnie na siedzisku dając odpocząć kolanom od stałego klęku. Otwarte wody jeziora przyprawiały mnie o zdumienie, choć po jeziorze Vänern nie doznałem ugięcia nóg. Lecz brzeg był niemal identyczny – gruzowisko! Wiedziałem już, że rozładunek nie obejdzie się bez kolejnej tego dnia kąpieli, człapania we wodzie niczym czapla. Nanook jakby czując zbliżający się harmider na brzegu zaczął mruczeć, wiercić się aż wreszcie się doczekał: „Leż spokojnie! Zaraz wyjdziesz! Nie wolno tak robić…”.
Tak oto dostrzegając w oddali wzburzone wody jak i owsiki w tyłku Nanooka, postanowiłem że dziś kończymy. Odszukałem więc w miarę głębokie miejsce, gdzie mógłbym rozładować Wydrę. Lecz bez improwizacji się nie obyło. Oto obudził się we mnie inżynier–kamieniarz. Znosząc z brzegu kamienie o odpowiednim kształcie, zacząłem budować suchą drogę do głazu, do którego to stała zacumowana Wydra. Po kwadransie, z oczami szczęśliwego wariata zacząłem rozładowywać naszą łupinkę. Niedługo po tym zapłonęło obozowe ognisko, na którym to powstała kolacja (maca i makaron), jutrzejsze śniadanie (owsianka, kawa, maca) oraz obiad – ryż ze soczewicą. Nad głowami rozciągał się dywan utkany z gwiazd wykutych w planetarnym czasie, zaś iskry z ogniska mknęły im na spotkanie. Spektakl ten postanowiliśmy podziwiać pod samą Wydrą, toteż brezentu nie rozwinąłem.
Gdy otwarłem oczy, nad jeziorem niebo mieniło się na niebiesko, im niżej horyzontu tym barwy stawały się coraz cieplejsze. Żółć jak i róż, a i fiolet by się odnalazło. Była godzina czwarta, tuż przed świtem. Jest niby takie powiedzenie, że „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” – choć ja do religijnych osób nie należę (nie mylić z duchowością), to z ufnością spojrzałem na te słowa. Więc wstałem i wskoczyłem prędko w ciepłe ubrania które tym razem wrzuciłem do bedrolla na noc. Lecz bez ogniska się nie obeszło, gdyż jedzenie owsianki z rozdygotanymi rękoma groziło umazaniem twarzy (o brodzie nie wspominając). Czmychnąłem prędko w las, odnalazłem suchy świerk i od razu w obozie go okrzesałem i pociąłem na polana. Wkrótce buchnął ogień, usiadłem najbliżej jak się dało i nawet podgrzałem kawę. Woda na jeziorze była wymarzona – niemal lustro. To właśnie z tego powodu wczorajszy budzik został ustawiony na godzinę czwartą nad ranem, prognoza zapowiadała obiecujące warunki do pokonania kolejnych kilometrów jeziora. Nie tracąc ani chwili dokończyłem śniadanie, i rozpocząłem pakowanie gratów.
Chwilę po godzinie siódmej opuściliśmy bezpieczny brzeg i obraliśmy kurs wzdłuż brzegu w kierunku północnym. Naszym dzisiejszym głównym celem było pokonanie cieśniny o szerokości ponad półtora kilometra, pośrodku której znajdowała się wyspa Fale Bureholmen. Cieśnina ta od wielu dni zaprzątała mi głowę, gdyż niemożliwość jej pokonania oznaczałaby utratę dwóch dni dobrych warunków na opływanie kolejnej zatoki. Dziś mieliśmy wręcz wymarzoną pogodę na to – wiatr jeden / dwa węzły i do tego słońce. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko nadać tempa. Tak oto minąwszy kilka małych przystani znaleźliśmy się na miejscu gdzie odległość pomiędzy nami a cyplem była najmniejsza (ok. 1800 metrów). Na opuszczonej przystani postanowiliśmy zrobić pierwszy postój, aby rozprostować kości, załatwić potrzeby i rzucić okiem na wodę. Widok malował się cudny, woda była niczym lustro. Lecz odległość wywoływała we mnie delikatną trwogę. „Jeśli nie teraz to kiedy?” – zadając sobie to pytanie, rozgoniłem wszelkie próby znalezienia innej drogi przez zaniepokojony umysł. „Nanook, pakujemy się i lecimy – szkoda czasu, lepiej nie będzie”. Krótka gawęda z kompanem, i odbiliśmy od brzegu.
Od razu usadowiłem się na kolanach, aby czuć się maksymalnie pewien. Obrałem kurs na cypel Labacksnäset i pewnymi oraz silnymi pociągnięciami wiosła nadałem Wydrze zdrowego tempa, aż po niedługim czasie znaleźliśmy się dobre pół kilometra od brzegu. Spokojna tafla wraz z ogromem wokół wody sprawiało wrażenie, jakbyśmy stali w miejscu mimo pieczołowitego wiosłowania. Jedynymi wskaźnikami tego, że płyniemy była fala zostawiona za Wydrą, jak i mijane owady oraz drobinki na powierzchni jeziora. „Dobrze, że jest tam motorówka i wędkarz – w razie czego będę gwizdał”. Zacząłem w głowie układać plan awaryjny w razie, gdybyśmy trafili na „czarnego łabędzia”. Lecz ląd był coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie z wielką ulgą znaleźliśmy się u progu naszego dzisiejszego głównego zadania. Tuż za cyplem odnaleźliśmy małą plażę, to tam postanowiłem ochłonąć. „Pogoda jest całkiem dobra… Można pływać. Ale jak stąd wypłyniemy, a się zmieni wiatr i będzie trzeba zejść z lądu, to będzie problem. Dalej nie ma miejsc na biwak…” – usiadłem, i zacząłem dumać. Lecz wizja siedzenia na lądzie przez kolejne dni wyglądała jak najgorsza z kar. „Nanook, płyniemy – dalej, dalej!” – decyzja i komendy zapadły bardzo szybko.
Ruszyliśmy więc pewnie w kierunku miejscowości Rudskoga, a wtedy – jak na złość – wiatr zaczął dąć w masy głębokich wód. Zaczęły przetaczać się fale, które na szczęście na tą chwilę padały od tyłu. „No i co teraz… Jak się rozbuja mocniej, to będziemy spali u jakiegoś Szweda na trawniku…”. Zacząłem wizualizować katastroficzne wręcz wizje, a wtedy sięgnąłem do kieszeni wypełnionej optymizmem. „Zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji” – wbiłem sobie to w głowę i ruszyłem w kierunku upatrzonej plaży. To tam zacumowaliśmy, by obserwować jak zmienia się pogoda. Ku uciesze wiatr zaczął słabnąć, spadło kilka kropel deszczu i teraz dostaliśmy wsparcie zza pleców. Oto wiatr zmienił swój kierunek, lecz nie zrezygnował z fali. „Ruszamy – do rzeki to już kawałek” – zmobilizowałem siebie jak i kompana.
Tak oto w ciągu kolejnych, już ostatnich, kilometrach jeziora mknęliśmy popędzani wiatrem w plecy spoglądając raz po raz na łamiące się pod nami fale. Czasem udawało się znaleźć chwile spokoju w osłoniętych zatoczkach, lecz po chwili na nowo znajdowaliśmy się w objęciach wiatru i fal. Lecz nie trwało to wieczność, i po jakimś czasie znaleźliśmy się na wysokości miejscowości Skagersbrunn gdzie kończyło się jezioro a rozpoczynała rzeka. Zacumowałem w spokojnej plaży, ostatni rzut okiem na ogromne jezioro, chwila refleksji i ruszyliśmy dalej. Ciekawość szlaku nie pozwalała mi się zatrzymać nawet na dłuższą chwilę. Odbiliśmy więc od brzegu i wpłynęliśmy w wody rzeki.
Wiosłowanie pod prąd nie stanowiło najmniejszego problemu, teraz już wiatr mknął wysoko w koronach zielonych świerków, które to porastały kamieniste zbocza wysokich brzegów. Lecz po dwóch kilometrach wyrosła przed nami przeszkoda nie do pokonania drogą wodną. Elektrownia wodna oznaczała przenoskę, do której potrzebne było nosidło. A z kolei te nie było dokończone. Wprawdzie rama była gotowa, lecz brakowało najważniejszego – systemu nośnego, czyli szelek, pasa biodrowego itd. Założyłem więc obóz tuż przy strumieniu wpadającym do rzeki, i prędko zabrałem się za przygotowywanie kolacji. Zmęczenie tym razem wygrało z ochotą siedzenia przy ognisku, tak też najedzony prędko czmychnąłem do sennych krain.
Nazajutrz, po obfitym śniadaniu na które składała się maca, owsianka i kawa, nadałem osobom wspierającym naszą wędrówkę pierwsze informacje o drodze jaką pokonaliśmy. Uknułem też w głowie plan na przenoskę jak i kolejne dni, a zaraz po tym wyciągnąłem nici i igły. Do drewnianej ramy nosidła doszyłem prototyp szelek, tak aby jak najszybciej przenieść się za elektrownię i ruszyć w kierunku miasta Degefors. Posegregowałem też ekwipunek, tak aby nazajutrz wszystko przebiegło sprawnie. I się udało! Rano trzema kursami przerzuciłem cały ekwipunek na drugą stronę koryta rzeki, gdzie mieliśmy najdogodniejszą drogę. W tym samym czasie Nanook uwiązany do drzewa na miejscu gdzie stało obozowisko wygłaszał żałobne arie, jakbym miał go tam zostawić samego na pastwę najstraszliwszych leśnych demonów. Lecz i na niego przyszła kolej, wskoczył do kanadyjki jak poparzony i zastygł niczym Buddha.
Teraz już, będąc cali po drugiej stronie rozpocząłem pracę w znoju i nerwach spowodowanych plączącymi się linkami. Te zachowywały się niczym makaron, i musiało minąć kilka dobrych kwadransów zanim sytuacja została opanowana. Skokami po sto pięćdziesiąt metrów zacząłem przenosić ekwipunek, po osiemnaście przejść na każdym skoku. Dziewięć pakietów ekwipunku wraz z Wydrą po ponad sześciuset metrach wreszcie znalazł się po drugiej stronie elektrowni. Ostatnimi siłami założyłem obozowisko, zrobiłem kolację i zawinąłem się głęboko we futra zastanawiając się tylko, jak moje plecy powitają mnie o poranku.
Lecz nazajutrz nie było tak źle, jakby się to mogło wydawać. Owszem – zakwasy po pierwszej przenosce tego sezonu były, ale jak na przeniesienie około 200 kilogramów nie było źle – można było funkcjonować. Lecz wiatr nie pozwalał na dalsze pokonywanie wód, skorzystałem więc z okazji – po śniadaniu wysuszyłem bedrolla i usiadłem do nadrabiania dzienników podróży.
Najpierw pi, pi, pi – rozległ się świergot miejscowych ptaków, a zaraz po tym usłyszałem chrapanie Nanooka. Spojrzałem na zegarek, była 4:17 nad ranem; „To jest jakieś szaleństwo…” – wymamrotałem skwaszony, i usiłowałem zasnąć, lecz na marne. Tak też o 7:12 wygramoliłem się spod futer, wyciągnąłem też z nich ogrzane przez noc ubrania i prędko w nie wskoczyłem. Chwilę po tym obozowisko wypełniło ciepło ogniska z którego to dym powoli sunął nad taflą spokojnej wody. Chcąc wykorzystać maksymalnie pogodę, uwinąłem się ze śniadaniem i rozpocząłem pakowanie ekwipunku. Tuż przed 10:00 byliśmy gotowi by pokonać kolejne kilometry rzeki pod prąd. Naszym dzisiejszym celem było podpłynięcie bliżej Degerfors, miejsca skąd mógłbym ruszyć na rekonesans przed przenoską i przeczekać w ustronnym miejscu nadchodzące deszcze. Wiatr z każdą chwilą wzmagał się i wzmagał, toteż nie tracąc ani chwili wskoczyłem do Wydry i odbiliśmy od brzegu.
Start tego dnia nie należał do zbyt przyjemnych, fala napędzana wiatrem o prędkości sześciu węzłów generowała nieprzyjemną falę. Ta w porywach zaczęła się załamywać, a na domiar złego chwilami uderzała w bok Wydry. Chcąc uchronić się przed rozkołysaną wodą, zacząłem uciekać w spokojne zatoczki pełne wystających z wody głazów i skał, urzekających swym pięknem rozlewisk. Lecz jezioro Vänern nauczyło mnie jak poruszać się po takiej wodzie. Spokojnie więc posuwaliśmy się naprzód w kierunku miejscowości Sund, aż wreszcie znaleźliśmy się w położeniu gdzie wiatr zaczął nam pomagać wiejąc w plecy. Z impetem wepchnął nas z rozlewisk spokojnej wody w rzekę z wyraźnie wyczuwalnym nurtem. Chwilę później byliśmy już w Åtorp, gdzie wyłonił się most wiodący nad rzeką.
Teraz już wiosłując raz to z prawej, raz to z lewej zacząłem walkę z napierającą wodą. Obrałem kurs na filar – wiedziałem że tam będzie trochę mniejszy uciąg, dzięki czemu będę w stanie nabrać pędu. Tak też zrobiłem – ile sił w rękach, raz to z prawej, raz to z lewej strony ciąłem wodę pagajem. Wspomagany wiatrem w plecy, Wydra wyraźnie nabrała prędkości aż tuż przed filarem odbiłem w rwący nurt. Delikatnie nas obróciło, skontrowałem i z powrotem to z lewej, to z prawej zacząłem wiosłować aż wypłynęliśmy za most. Rozgrzany do czerwoności zdjąłem równie czerwoną czapkę, i skierowaliśmy się ku brzegowi, bowiem Nanook pod wpływem emocji także zaczął przybierać barwy z rudego, do czerwonego. Dobiliśmy do szuwarów nad łąką, Nanook wystrzelił jak z procy i przybrał pozycję kangura – już wiedziałem, co było powodem jego niezadowolonego mruczenia i bordowienia.
Chwilę odpoczęliśmy, wyprostowaliśmy kości i zapakowaliśmy się z powrotem na pokład. Komu w drogę, temu pagaj! Odbiliśmy więc od brzegu i teraz już z mniejszym wysiłkiem, nadal wspomagani wiatrem w plecy, ruszyliśmy w stronę kolejnego rozlewiska z wyspą u jego bram. Nurt był wyraźny, przez co konieczne było wiosłowanie raz to z lewej, raz to z prawej strony. Rozgrzany ponownie do czerwoności ściągnąłem czapkę, aby kompletnie nie zalać się potem. Jeszcze chwila, jeszcze kawałek – i pojawiła się znów oaza spokoju (przynajmniej w mym mniemaniu). Przed naszymi oczami rozpostarły się znów szerokie wody, gdzie nurt nie był wyczuwalny.
Teraz już spokojnie, zrelaksowany zacząłem wachlować wodę. Minęliśmy wyspę, a wtedy oaza spokoju zamieniła się w nieprzyjemnie rozkołysane odmęty głębokich wód. Fala zaczęła się miejscami załamywać, a mi włączyła się lampka ostrzegawcza – też czerwonego koloru. Spojrzałem na mapę – prędko oszacowałem, że do upatrzonego miejsca pozostało góra dwa i pół kilometra. „Co prawda, fala nieprzyjemna, łamie się – ale od pleców. Wyładować się teraz na tym gruzowisku…” – spojrzałem na brzeg usłany różnej maści głazami. „Nie ma sensu, tyle damy radę. Pozostał kilometr takiej wody i znów rzeka – damy radę, a jak będzie źle to uciekniemy prędko na brzeg” – skwitowałem, i odważnie skierowałem nas dalej – ku osadzie Lidetorp.
Lecz czym bliżej nam było do miejsca gdzie wpada rzeka, fale były coraz większe i dłuższe, brzegi zaś strome i skaliste – wyjść na brzeg nie było sposobu. W dodatku u jego stóp leżały powalone, zatopione drzewska rozkołysane przez napierający nurt. Wreszcie po środku już dość wąskiego koryta dostrzegłem pokaźne bystrze. „Będzie srogo…” – spojrzałem z trwogą na wody przed nami. Szukając miejsc z spokojniejszą wodą, lecz wiatrem wiejącym w plecy powoli – metr po metrze zaczęliśmy pokonywać nasz szlak. W końcu dobrnęliśmy do rzeki, a tu niespodzianka – wiosłuję i stoję w miejscu! Nurt był rwący, rozważyłem więc wyciągnięcie wiosła kajakowego z dwoma piórami. Dobiłem więc do brzegu, i jeszcze rzuciłem okiem przez lornetkę na dalszy odcinek rzeki. W wąskim korycie wyrastały trzy wysepki, czyniąc koryto jeszcze węższe. To było powodem tak drapieżnego nurtu. „Trawers na drugą stronę, schowam się za wyspą. Potem przy brzegu wyspy pod górę przy kamieniach, a jak będzie trzeba to wlezę do wody i przeciągnę nas liną w górę do tamtej zatoczki” – w głowie urodził się misterny plan.
Usadowiłem się bezpiecznie na kolanach, i odbiłem od brzegu. Zacząłem intensywnie wiosłować pagajem, raz z lewej raz z prawej, nieco pod kątem do rzeki aby to nurt nas kierował na drugą stronę. Moim zadaniem było utrzymać Wydrę na tej samej wysokości rzeki, bowiem nurt był tak mocny, że mimo intensywnego wiosłowania staliśmy w miejscu. Chwilę później nurt zniósł nas w spokojniejsze wody tuż za wyspą, mogłem więc chwilę odpocząć i podpłynąć pod wysepkę. Lecz nie tracąc czasu od razu nadałem kanadyjce pędu i tuż przy pierwszych głazach odbiłem w lewo wcinając się w napierający nurt. Ile sił w rękach zacząłem miksować wodę, aż tuż przy końcu wyspy stanęliśmy w miejscu mimo rozpaczliwego wiosłowania. Ustawiłem więc pod kątem Wydrę, by nurt nas skierował ku kamienistemu brzegowi. Chwilę po tym schowaliśmy się za potężnym głazem ze spokojnym nurtem. Pozostało tylko jedno – pora na pierwszą poważną kąpiel tego roku! Założyłem więc grube skarpety, a na nie buty za kostki. Pochwyciłem cumkę i hop – dałem krok w wodę po kolana. Doznawszy szoku termicznego, zabrałem się za linowanie. Teraz już bezproblemowo przeciągnąłem nas za pomocą dowiązanej liny u przodu i tyłu kanadyjki, do spokojniejszej zatoczki. Prędko zapakowałem się z powrotem na pokład, i pomknęliśmy ostatnie dwieście metrów do upatrzonej na mapie zatoczki.
Wreszcie opuściliśmy rwące wody, a przed nami ukazała się kolejna oaza. Mała zatoczka rozlana wśród wysokich świerków i brzóz swe brzegi miała okraszone trawami i szuwarami. Dostrzec też można było połacie trzcinowisk, a gdzieniegdzie powalone do wody drzewa. „Oj będzie rybka, będzie!” Onieśmielony widokami zapomniałem o lodowatej wodzie, mokrych butach i spodniach do kolan i innych niedogodnościach. Dobiłem do brzegu i od razu skierowaliśmy się na rekonesans oraz znalezienie optymalnego miejsca pod kilkudniowy obóz. Wreszcie rozładowaliśmy cały nasz dobytek, i pod okazałymi świerkami, tuż przy wejściu do zatoczki założyliśmy obozowisko. Stanął namiot, a w nim piec który chwilę później rozgrzał jego wnętrze. Strzelające w środku świerkowe polana – wraz z dzikimi gęsiami – wygrywały odwieczny chorał puszczy. Zapłonęła świeczka, namiot wypełnił się blaskiem ciepłego światła, jadło bulgotało w kociołku a w kubku grzał się już wywar z gałązek świerku. Po całym, ciężkim dniu takie chwile smakują najbardziej – lecz me oczy zamknęły się niespodziewanie szybko.