Wybi­ła godzi­na 7:00, obo­zo­wą ciszę – choć roz­śpie­wa­ną przez pta­ki – prze­szył dźwięk budzi­ka. Jakoś z zamknię­ty­mi ocza­mi odna­la­złem wino­waj­cę, a potem jed­nym okiem wyłą­czy­łem jego jazgo­tli­we brzmie­nie. Wte­dy doj­rza­łem – mam inter­net! Moje sal­do doła­do­wał auto­mat, więc pręd­ko spraw­dzi­łem pogo­dę. Choć wiał sła­by wiatr, o godzi­nie 11 miał nastą­pić zwrot sytu­acji. Posta­no­wi­łem więc jesz­cze chwi­lę pole­żeć, wie­dzia­łem bowiem że dziś dosta­nę wycisk.

Bło­gi stan nie potrwał zbyt dłu­go, wsta­łem więc i wsko­czy­łem w zim­ne ubra­nia. Na mej twa­rzy wyma­lo­wał się gry­mas i posta­no­wi­łem, że do kolej­ne­go poran­ka przy­go­tu­ję się lepiej –  po pro­stu wrzu­cę do bedrol­la ubra­nia dzien­ne, i rano będą z pew­no­ścią cie­plej­sze. A tym­cza­sem roz­pa­lę ogni­sko, i choć tro­chę się ogrze­ję. Kil­ka iskier na hub­kę, parę wde­chów i wyde­chów. Po chwi­li wiech­cie trzcin zapło­nę­ły w dło­niach, wrzu­co­ne na drwa dokar­mio­ne zosta­ły drob­ny­mi świer­ko­wy­mi gałąz­ka­mi. Wresz­cie buch­nął ogień na całe­go, zro­bi­ło się przy­jem­nie cie­pło i mogłem zjeść spo­koj­nie śnia­da­nie – bez trzę­są­cej się jak gala­re­ta ręki. Na dokład­kę, ukrad­kiem zza drzew wyj­rza­ło słoń­ce i obóz opa­no­wa­ły cie­pło­daj­ne, zło­ci­ste promienie.

Na zbo­czu wyspy od razu wylą­do­wał bedroll, któ­ry w obli­czu słoń­ca wyzbył się wszel­kiej wil­go­ci nagro­ma­dzo­nej po całej nocy. My w tym cza­sie bacz­nie obser­wo­wa­li­śmy sytu­ację na wodzie, z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wa­łem zapo­wia­da­nej zmia­ny wia­tru. Ta wresz­cie zaczę­ła nad­cho­dzić, czym prę­dzej zaczą­łem zwi­jać obóz, by po godzi­nie być już goto­wym do tra­sy. Wrzu­ci­li­śmy na sie­bie kami­zel­ki, Nano­ok zajął swo­je miej­sce a ja jesz­cze uda­łem się poże­gnać. A tak­że podzię­ko­wać, że wyspa dała nam cie­pło i schro­nie­nie w naj­gor­szych zawie­ru­chach i siar­czy­stych mro­zach; że nas kar­mi­ła i nauczy­ła nowych rze­czy. Nie prze­pra­sza­łem – podzię­ko­wa­łem, tak jak robią to india­nie Naska­pi. Spraw­dzi­łem jesz­cze czy nicze­go nie zosta­wi­li­śmy, i uda­łem się z powro­tem do zacu­mo­wa­nej Wydry.

Lecz jak na złość zaczął dąć wiatr gene­ru­jąc falę w mym mnie­ma­niu bar­dzo ryzy­kow­ną. A ja prze­cież od dobrych 7 mie­się­cy nie pły­ną­łem mak­sy­mal­nie zała­do­wa­ny, wie­dzia­łem że potrze­bu­ję spo­koj­nej wody na start aby się oswo­ić z zacho­wa­niem kana­dyj­ki; zoba­czyć, na ile może­my sobie pozwo­lić. Posta­no­wi­łem, że mimo wszyst­ko rusza­my – mia­łem już dość sie­dze­nia na miej­scu. Wsia­dłem więc, odbi­łem canoe od brze­gu i od razu ucie­kli­śmy za wyspę cho­wa­jąc się przed wia­trem wpły­nę­li­śmy na spo­koj­ną wodę. Teraz mogłem usiąść i wczuć się w moje­go cedro­we­go kom­pa­na, zro­zu­mieć jego nastro­je i ocze­ki­wa­nia. Kil­ka ruchów kola­na­mi aby wpra­wić w buja­nie na lewo, i na pra­wo, kil­ka moc­niej­szych pocią­gnięć paga­jem i on zro­zu­miał moje inten­cje. Nawet Nano­ok dostał swo­je pierw­sze pochwa­ły i repry­men­dy, tak aby cały zespół był już zgra­ny na nowo. Spo­koj­na woda się skoń­czy­ła, oto wpły­nę­li­śmy na fale. Lecz nie były one w sta­nie teraz już nas zła­mać, z tajem­ni­cze­go cie­nia bie­gu­na dobie­gał dzi­ki zew woła­ją­cy nas w swo­je kręgi.

Po chwi­li za ple­ca­mi uka­za­ła się w peł­ni wyspa Brän­de hol­men, i z każ­dym ruchem paga­ja sta­wa­ła się mniej­sza i mniej­sza. Kurs nasz obra­łem pół­noc­ną stro­ną zato­ki Lil­la Ska­gern powo­li kie­ru­jąc się na wysep­kę Trin­dhol­men. Im bli­żej byłem wysep­ki, tym sil­niej­sza sta­wa­ła się poku­sa aby spraw­dzić wyspę na któ­rej doj­rza­łem przez lor­net­kę oka­za­łą pla­żę. „Weź się opa­nuj, woda to ma może z dwa stop­nie po zimie… led­wo ruszy­łeś, pogo­da nie­pew­na głup­cze!” – w któ­rymś momen­cie spro­wa­dzi­łem się w myślach do pio­nu. Jed­nak po pię­ciu minu­tach, dokład­nie gdy wiatr wyraź­nie ustał a fala mala­ła w oczach poku­sa ode­zwa­ła się ze zdwo­jo­ną siłą: „prze­cież jezio­ro Vänern poko­ny­wa­łeś w dużo cięż­szych warun­kach i bar­dziej zała­do­wa­ny, cze­go pękasz?” – szep­nął we mnie jakiś skan­dy­naw­ski troll. To było jak rzu­ce­nie ręka­wi­cy, pod­ją­łem więc wyzwa­nie, i obra­li­śmy kurs na wyspę Lil­la Ber­ghol­men. Z każ­dy­mi poko­na­ny­mi metra­mi nie­pew­ność prze­obra­ża­ła się w pew­ność i odwa­gę. Aż wresz­cie pocią­gnię­cia paga­jem sta­ły się sil­ne i dłu­gie, nabra­li­śmy pędu a w ser­cu zaczę­ło kwit­nąć szczę­ście – w koń­cu na szlaku!

Kwa­drans póź­niej byli­śmy już przy wyspie, ura­do­wa­ny wido­kiem pla­ży, zaczą­łem wyha­mo­wy­wać pęd Wydry. Powo­li dobi­li­śmy do brze­gu, lecz niski stan wody oraz duże zanu­rze­nie kana­dyj­ki zmu­si­ło mnie do wej­ścia do wody. Pochwy­ci­łem więc cum­kę, mapę, lor­net­kę i buty w dru­gą rękę. Dałem więc krok do wody i prze­szy­ło mnie wręcz odrę­twie­nie. Woda wyda­wa­ła się tak zim­na, jak­by dopie­ro wypły­nę­ła z lodow­ca! Pręd­ko czmych­nę­li­śmy na piasz­czy­sty brzeg, zało­ży­łem gru­be, weł­nia­ne skar­pe­ty i buty. Ruszy­li­śmy nedak ocho­czo zoba­czyć, co skry­wa dal­szy szlak. Kil­ka wni­kli­wych spoj­rzeń przez lor­net­kę; ana­li­za mapy i pogo­dy; usnu­cie pla­nu awa­ryj­ne­go. „Nie ma co zwle­kać, trze­ba pły­nąć póki jest waru­nek. Ale obie­ra­my tak­ty­kę z jezio­ra Vänern, pły­nie­my od miej­sców­ki do miej­sców­ki. Jak się zacznie łamać pogo­da, wte­dy zosta­je­my”. Wró­ci­li­śmy czym prę­dzej do Wydry, z gry­ma­sem zaży­li­śmy kolej­nej kąpie­li (na szczę­ście tyl­ko nóg) i ruszy­li­śmy dalej).

Kie­ru­jąc się na wyspę Var­skär, ruszy­li­śmy ku prze­smy­ko­wi Varan. Naj­pierw ku cyplo­wi Bor­gen ponow­nie ści­na­jąc otwar­te wody, a następ­nie bez opły­wa­nia zatocz­ki Äng­tor­pa­vi­ken, tuż przed kolej­nym cyplem Stoc­kud­den doko­na­li­śmy tra­wer­su na pół­noc­ny brzeg. Oswo­jo­ny już z zacho­wa­niem Wydry, śmia­ło nada­wa­łem tem­pa. Wte­dy nade­szła kolej­na pró­ba – wiatr nabrał na sile, gene­ru­jąc bocz­ną, nie­przy­jem­ną falę. Lecz pamię­ta­łem sło­wa trol­la o warun­kach nad Väner­nem. Moja twarz wyma­lo­wa­ła się jesz­cze więk­szą pew­no­ścią sie­bie i po chwi­li mozol­nej wal­ki z żywio­łem, skie­ro­wa­li­śmy się na wschód ku cie­śni­nie. Teraz już z wia­trem w ple­cy obser­wo­wa­łem spo­koj­nie prze­ta­cza­ją­ce się fale. Mogłem spo­koj­nie osza­co­wać, jak ich wyso­kość ma się do nasze­go zanu­rze­nia; a ści­ślej – na ile może­my sobie pozwo­lić. A gdy tak wpa­tru­jąc się raz po raz na lewo i pra­wo doj­rza­łem żwi­ro­we dno. Nagle sta­ło się bar­dzo płyt­ko, do brze­gu było dobre 100 metrów a ja się zaczą­łem zasta­na­wiać czy za moment nie przy­wa­li­my w jakiś głaz lub ska­łę. Na całe szczę­ście, jezio­ro to nie było tak nimi usia­ne, toteż oby­ło się tyl­ko na stra­chu. Obok nie­go kro­czy­ło zdu­mie­nie, gdy doj­rza­łem pośrod­ku prze­smy­ku o sze­ro­ko­ści ponad 400 metrów bystrze! Usia­ne wysta­ją­cy­mi z wody potęż­ny­mi gła­za­mi, wyzna­cza­ło gra­ni­cę pomię­dzy głów­nym base­nem jezio­ra a dużą zato­ką. Wie­dzia­łem, że tyl­ko spo­kój i opa­no­wa­nie to dobrzy sprzy­mie­żeń­cy, toteż się z nimi zbra­ta­łem. Wspól­nie dopły­nę­li­śmy nie­mal do ich począt­ku, a wte­dy fala oka­za­ła się być coraz więk­sza i więk­sza. Tym razem jed­nak wiatr był naszym sprzy­mie­rzeń­cem, toteż wspo­mógł mój wysi­łek wio­sło­wa­nia raz to z lewej, raz to z pra­wej. Jesz­cze tyl­ko chwi­la, i oka­za­ło się że jest na tyle głę­bo­ko że bez szo­ro­wa­nia dnem moż­na prze­pły­nąć. Kil­ka­dzie­siąt pocią­gnięć paga­jem i nie­co odda­li­li­śmy się od rwą­cej wody. Scho­wa­li­śmy się pręd­ko za cyplem, i dobi­li­śmy do brze­gu by nie­co ochło­nąć. Znów kil­ka rzu­tów okiem przez lor­net­kę, by zebra­ne infor­ma­cje skon­fron­to­wać z mapą. „Tyl­ko na wyso­ko­ści miej­sco­wo­ści Rud będzie­my mie­li bocz­ną falę, a tak to w ple­cy… Pły­nie­my, nie ma co pękać”. Ponow­nie ode­zwa­ła się we mnie ambi­cja szla­ku, chy­ba nawet bar­dziej roz­że­wio­na niź­li ta u psów zaprzę­go­wych. Mimo, że psem nie byłem, to dużo nie bra­ko­wa­ło a zaczął­bym wyć jak one tuż przed pod­nie­sie­niem hamulca.

Nabraw­szy sił, ruszy­li­śmy po osło­nię­tych od wia­tru wodach, delek­tu­jąc się bło­gim spo­ko­jem. Zbli­ży­li­śmy się jed­nak do Rud, gdzie z powro­tem roz­po­czę­ła się wal­ka z bocz­ną falą. Teraz już pew­ny sie­bie i zna­jąc moż­li­wo­ści Wydry śmia­ło poko­ny­wa­li­śmy wzbu­rzo­ne wody. Chwi­la wia­tru w ple­cy, i na nowo wal­ka z bocz­nym wia­trem, aż wresz­cie scho­wa­li­śmy się za sta­łym lądem gdzie wody były niczym oaza spo­ko­ju. W koń­cu usia­dłem wygod­nie na sie­dzi­sku dając odpo­cząć kola­nom od sta­łe­go klę­ku. Otwar­te wody jezio­ra przy­pra­wia­ły mnie o zdu­mie­nie, choć po jezio­rze Vänern nie dozna­łem ugię­cia nóg. Lecz brzeg był nie­mal iden­tycz­ny – gru­zo­wi­sko! Wie­dzia­łem już, że roz­ła­du­nek nie obej­dzie się bez kolej­nej tego dnia kąpie­li, czła­pa­nia we wodzie niczym cza­pla. Nano­ok jak­by czu­jąc zbli­ża­ją­cy się har­mi­der na brze­gu zaczął mru­czeć, wier­cić się aż wresz­cie się docze­kał: „Leż spo­koj­nie! Zaraz wyj­dziesz! Nie wol­no tak robić…”.

Tak oto dostrze­ga­jąc w odda­li wzbu­rzo­ne wody jak i owsi­ki w tył­ku Nano­oka, posta­no­wi­łem że dziś koń­czy­my. Odszu­ka­łem więc w mia­rę głę­bo­kie miej­sce, gdzie mógł­bym roz­ła­do­wać Wydrę. Lecz bez impro­wi­za­cji się nie oby­ło. Oto obu­dził się we mnie inżynier–kamieniarz. Zno­sząc z brze­gu kamie­nie o odpo­wied­nim kształ­cie, zaczą­łem budo­wać suchą dro­gę do gła­zu, do któ­re­go to sta­ła zacu­mo­wa­na Wydra. Po kwa­dran­sie, z ocza­mi szczę­śli­we­go waria­ta zaczą­łem roz­ła­do­wy­wać naszą łupin­kę. Nie­dłu­go po tym zapło­nę­ło obo­zo­we ogni­sko, na któ­rym to powsta­ła kola­cja (maca i maka­ron), jutrzej­sze śnia­da­nie (owsian­ka, kawa, maca) oraz obiad – ryż ze socze­wi­cą. Nad gło­wa­mi roz­cią­gał się dywan utka­ny z gwiazd wyku­tych w pla­ne­tar­nym cza­sie, zaś iskry z ogni­ska mknę­ły im na spo­tka­nie. Spek­takl ten posta­no­wi­li­śmy podzi­wiać pod samą Wydrą, toteż bre­zen­tu nie rozwinąłem.

Gdy otwar­łem oczy, nad jezio­rem nie­bo mie­ni­ło się na nie­bie­sko, im niżej hory­zon­tu tym bar­wy sta­wa­ły się coraz cie­plej­sze. Żółć jak i róż, a i fio­let by się odna­la­zło. Była godzi­na czwar­ta, tuż przed świ­tem. Jest niby takie powie­dze­nie, że „Kto rano wsta­je, temu Pan Bóg daje” – choć ja do reli­gij­nych osób nie nale­żę (nie mylić z ducho­wo­ścią), to z ufno­ścią spoj­rza­łem na te sło­wa. Więc wsta­łem i wsko­czy­łem pręd­ko w cie­płe ubra­nia któ­re tym razem wrzu­ci­łem do bedrol­la na noc. Lecz bez ogni­ska się nie obe­szło, gdyż jedze­nie owsian­ki z roz­dy­go­ta­ny­mi ręko­ma gro­zi­ło uma­za­niem twa­rzy (o bro­dzie nie wspo­mi­na­jąc). Czmych­ną­łem pręd­ko w las, odna­la­złem suchy świerk i od razu w obo­zie go okrze­sa­łem i pocią­łem na pola­na. Wkrót­ce buch­nął ogień, usia­dłem naj­bli­żej jak się dało i nawet pod­grza­łem kawę. Woda na jezio­rze była wyma­rzo­na – nie­mal lustro. To wła­śnie z tego powo­du wczo­raj­szy budzik został usta­wio­ny na godzi­nę czwar­tą nad ranem, pro­gno­za zapo­wia­da­ła obie­cu­ją­ce warun­ki do poko­na­nia kolej­nych kilo­me­trów jezio­ra. Nie tra­cąc ani chwi­li dokoń­czy­łem śnia­da­nie, i roz­po­czą­łem pako­wa­nie gratów.

Chwi­lę po godzi­nie siód­mej opu­ści­li­śmy bez­piecz­ny brzeg i obra­li­śmy kurs wzdłuż brze­gu w kie­run­ku pół­noc­nym. Naszym dzi­siej­szym głów­nym celem było poko­na­nie cie­śni­ny o sze­ro­ko­ści ponad pół­to­ra kilo­me­tra, pośrod­ku któ­rej znaj­do­wa­ła się wyspa Fale Bure­hol­men. Cie­śni­na ta od wie­lu dni zaprzą­ta­ła mi gło­wę, gdyż nie­moż­li­wość jej poko­na­nia ozna­cza­ła­by utra­tę dwóch dni dobrych warun­ków na opły­wa­nie kolej­nej zato­ki. Dziś mie­li­śmy wręcz wyma­rzo­ną pogo­dę na to – wiatr jeden / dwa węzły i do tego słoń­ce. Nie pozo­sta­ło mi nic inne­go, jak tyl­ko nadać tem­pa. Tak oto minąw­szy kil­ka małych przy­sta­ni zna­leź­li­śmy się na miej­scu gdzie odle­głość pomię­dzy nami a cyplem była naj­mniej­sza (ok. 1800 metrów). Na opusz­czo­nej przy­sta­ni posta­no­wi­li­śmy zro­bić pierw­szy postój, aby roz­pro­sto­wać kości, zała­twić potrze­by i rzu­cić okiem na wodę. Widok malo­wał się cud­ny, woda była niczym lustro. Lecz odle­głość wywo­ły­wa­ła we mnie deli­kat­ną trwo­gę. „Jeśli nie teraz to kie­dy?” – zada­jąc sobie to pyta­nie, roz­go­ni­łem wszel­kie pró­by zna­le­zie­nia innej dro­gi przez zanie­po­ko­jo­ny umysł. „Nano­ok, paku­je­my się i leci­my – szko­da cza­su, lepiej nie będzie”. Krót­ka gawę­da z kom­pa­nem, i odbi­li­śmy od brzegu.

Od razu usa­do­wi­łem się na kola­nach, aby czuć się mak­sy­mal­nie pewien. Obra­łem kurs na cypel Laback­snäset i pew­ny­mi oraz sil­ny­mi pocią­gnię­cia­mi wio­sła nada­łem Wydrze zdro­we­go tem­pa, aż po nie­dłu­gim cza­sie zna­leź­li­śmy się dobre pół kilo­me­tra od brze­gu. Spo­koj­na tafla wraz z ogro­mem wokół wody spra­wia­ło wra­że­nie, jak­by­śmy sta­li w miej­scu mimo pie­czo­ło­wi­te­go wio­sło­wa­nia. Jedy­ny­mi wskaź­ni­ka­mi tego, że pły­nie­my była fala zosta­wio­na za Wydrą, jak i mija­ne owa­dy oraz dro­bin­ki na powierzch­ni jezio­ra. „Dobrze, że jest tam moto­rów­ka i węd­karz – w razie cze­go będę gwiz­dał”. Zaczą­łem w gło­wie ukła­dać plan awa­ryj­ny w razie, gdy­by­śmy tra­fi­li na „czar­ne­go łabę­dzia”. Lecz ląd był coraz bli­żej i bli­żej, aż wresz­cie z wiel­ką ulgą zna­leź­li­śmy się u pro­gu nasze­go dzi­siej­sze­go głów­ne­go zada­nia. Tuż za cyplem odna­leź­li­śmy małą pla­żę, to tam posta­no­wi­łem ochło­nąć. „Pogo­da jest cał­kiem dobra… Moż­na pły­wać. Ale jak stąd wypły­nie­my, a się zmie­ni wiatr i będzie trze­ba zejść z lądu, to będzie pro­blem. Dalej nie ma miejsc na biwak…” – usia­dłem, i zaczą­łem dumać. Lecz wizja sie­dze­nia na lądzie przez kolej­ne dni wyglą­da­ła jak naj­gor­sza z kar. „Nano­ok, pły­nie­my – dalej, dalej!” – decy­zja i komen­dy zapa­dły bar­dzo szybko.

Ruszy­li­śmy więc pew­nie w kie­run­ku miej­sco­wo­ści Rud­sko­ga, a wte­dy – jak na złość – wiatr zaczął dąć w masy głę­bo­kich wód. Zaczę­ły prze­ta­czać się fale, któ­re na szczę­ście na tą chwi­lę pada­ły od tyłu. „No i co teraz… Jak się roz­bu­ja moc­niej, to będzie­my spa­li u jakie­goś Szwe­da na traw­ni­ku…”. Zaczą­łem wizu­ali­zo­wać kata­stro­ficz­ne wręcz wizje, a wte­dy się­gną­łem do kie­sze­ni wypeł­nio­nej opty­mi­zmem. „Zawsze jest jakieś wyj­ście z sytu­acji” – wbi­łem sobie to w gło­wę i ruszy­łem w kie­run­ku upa­trzo­nej pla­ży. To tam zacu­mo­wa­li­śmy, by obser­wo­wać jak zmie­nia się pogo­da. Ku ucie­sze wiatr zaczął słab­nąć, spa­dło kil­ka kro­pel desz­czu i teraz dosta­li­śmy wspar­cie zza ple­ców. Oto wiatr zmie­nił swój kie­ru­nek, lecz nie zre­zy­gno­wał z fali. „Rusza­my – do rze­ki to już kawa­łek” – zmo­bi­li­zo­wa­łem sie­bie jak i kompana.

Tak oto w cią­gu kolej­nych, już ostat­nich, kilo­me­trach jezio­ra mknę­li­śmy popę­dza­ni wia­trem w ple­cy spo­glą­da­jąc raz po raz na łamią­ce się pod nami fale. Cza­sem uda­wa­ło się zna­leźć chwi­le spo­ko­ju w osło­nię­tych zatocz­kach, lecz po chwi­li na nowo znaj­do­wa­li­śmy się w obję­ciach wia­tru i fal. Lecz nie trwa­ło to wiecz­ność, i po jakimś cza­sie zna­leź­li­śmy się na wyso­ko­ści miej­sco­wo­ści Ska­gers­brunn gdzie koń­czy­ło się jezio­ro a roz­po­czy­na­ła rze­ka. Zacu­mo­wa­łem w spo­koj­nej pla­ży, ostat­ni rzut okiem na ogrom­ne jezio­ro, chwi­la reflek­sji i ruszy­li­śmy dalej. Cie­ka­wość szla­ku nie pozwa­la­ła mi się zatrzy­mać nawet na dłuż­szą chwi­lę. Odbi­li­śmy więc od brze­gu i wpły­nę­li­śmy w wody rzeki.

Wio­sło­wa­nie pod prąd nie sta­no­wi­ło naj­mniej­sze­go pro­ble­mu, teraz już wiatr mknął wyso­ko w koro­nach zie­lo­nych świer­ków, któ­re to pora­sta­ły kamie­ni­ste zbo­cza wyso­kich brze­gów. Lecz po dwóch kilo­me­trach wyro­sła przed nami prze­szko­da nie do poko­na­nia dro­gą wod­ną. Elek­trow­nia wod­na ozna­cza­ła prze­no­skę, do któ­rej potrzeb­ne było nosi­dło. A z kolei te nie było dokoń­czo­ne. Wpraw­dzie rama była goto­wa, lecz bra­ko­wa­ło naj­waż­niej­sze­go – sys­te­mu nośne­go, czy­li sze­lek, pasa bio­dro­we­go itd. Zało­ży­łem więc obóz tuż przy stru­mie­niu wpa­da­ją­cym do rze­ki, i pręd­ko zabra­łem się za przy­go­to­wy­wa­nie kola­cji. Zmę­cze­nie tym razem wygra­ło z ocho­tą sie­dze­nia przy ogni­sku, tak też naje­dzo­ny pręd­ko czmych­ną­łem do sen­nych krain.

Naza­jutrz, po obfi­tym śnia­da­niu na któ­re skła­da­ła się maca, owsian­ka i kawa, nada­łem oso­bom wspie­ra­ją­cym naszą wędrów­kę pierw­sze infor­ma­cje o dro­dze jaką poko­na­li­śmy. Uknu­łem też w gło­wie plan na prze­no­skę jak i kolej­ne dni, a zaraz po tym wycią­gną­łem nici i igły. Do drew­nia­nej ramy nosi­dła doszy­łem pro­to­typ sze­lek, tak aby jak naj­szyb­ciej prze­nieść się za elek­trow­nię i ruszyć w kie­run­ku mia­sta Dege­fors. Pose­gre­go­wa­łem też ekwi­pu­nek, tak aby naza­jutrz wszyst­ko prze­bie­gło spraw­nie. I się uda­ło! Rano trze­ma kur­sa­mi prze­rzu­ci­łem cały ekwi­pu­nek na dru­gą stro­nę kory­ta rze­ki, gdzie mie­li­śmy naj­do­god­niej­szą dro­gę. W tym samym cza­sie Nano­ok uwią­za­ny do drze­wa na miej­scu gdzie sta­ło obo­zo­wi­sko wygła­szał żałob­ne arie, jak­bym miał go tam zosta­wić same­go na pastwę naj­strasz­liw­szych leśnych demo­nów. Lecz i na nie­go przy­szła kolej, wsko­czył do kana­dyj­ki jak popa­rzo­ny i zastygł niczym Buddha.

Teraz już, będąc cali po dru­giej stro­nie roz­po­czą­łem pra­cę w zno­ju i ner­wach spo­wo­do­wa­nych plą­czą­cy­mi się lin­ka­mi. Te zacho­wy­wa­ły się niczym maka­ron, i musia­ło minąć kil­ka dobrych kwa­dran­sów zanim sytu­acja zosta­ła opa­no­wa­na. Sko­ka­mi po sto pięć­dzie­siąt metrów zaczą­łem prze­no­sić ekwi­pu­nek, po osiem­na­ście przejść na każ­dym sko­ku. Dzie­więć pakie­tów ekwi­pun­ku wraz z Wydrą po ponad sze­ściu­set metrach wresz­cie zna­lazł się po dru­giej stro­nie elek­trow­ni. Ostat­ni­mi siła­mi zało­ży­łem obo­zo­wi­sko, zro­bi­łem kola­cję i zawi­ną­łem się głę­bo­ko we futra zasta­na­wia­jąc się tyl­ko, jak moje ple­cy powi­ta­ją mnie o poranku.

Lecz naza­jutrz nie było tak źle, jak­by się to mogło wyda­wać. Owszem – zakwa­sy po pierw­szej prze­no­sce tego sezo­nu były, ale jak na prze­nie­sie­nie oko­ło 200 kilo­gra­mów nie było źle – moż­na było funk­cjo­no­wać. Lecz wiatr nie pozwa­lał na dal­sze poko­ny­wa­nie wód, sko­rzy­sta­łem więc z oka­zji – po śnia­da­niu wysu­szy­łem bedrol­la i usia­dłem do nad­ra­bia­nia dzien­ni­ków podróży.

Naj­pierw pi, pi, pi – roz­legł się świer­got miej­sco­wych pta­ków, a zaraz po tym usły­sza­łem chra­pa­nie Nano­oka. Spoj­rza­łem na zega­rek, była 4:17 nad ranem; „To jest jakieś sza­leń­stwo…” – wymam­ro­ta­łem skwa­szo­ny, i usi­ło­wa­łem zasnąć, lecz na mar­ne. Tak też o 7:12 wygra­mo­li­łem się spod futer, wycią­gną­łem też z nich ogrza­ne przez noc ubra­nia i pręd­ko w nie wsko­czy­łem. Chwi­lę po tym obo­zo­wi­sko wypeł­ni­ło cie­pło ogni­ska z któ­re­go to dym powo­li sunął nad taflą spo­koj­nej wody. Chcąc wyko­rzy­stać mak­sy­mal­nie pogo­dę, uwi­ną­łem się ze śnia­da­niem i roz­po­czą­łem pako­wa­nie ekwi­pun­ku. Tuż przed 10:00 byli­śmy goto­wi by poko­nać kolej­ne kilo­me­try rze­ki pod prąd. Naszym dzi­siej­szym celem było pod­pły­nię­cie bli­żej Deger­fors, miej­sca skąd mógł­bym ruszyć na reko­ne­sans przed prze­no­ską i prze­cze­kać w ustron­nym miej­scu nad­cho­dzą­ce desz­cze. Wiatr z każ­dą chwi­lą wzma­gał się i wzma­gał, toteż nie tra­cąc ani chwi­li wsko­czy­łem do Wydry i odbi­li­śmy od brzegu.

Start tego dnia nie nale­żał do zbyt przy­jem­nych, fala napę­dza­na wia­trem o pręd­ko­ści sze­ściu węzłów gene­ro­wa­ła nie­przy­jem­ną falę. Ta w pory­wach zaczę­ła się zała­my­wać, a na domiar złe­go chwi­la­mi ude­rza­ła w bok Wydry. Chcąc uchro­nić się przed roz­ko­ły­sa­ną wodą, zaczą­łem ucie­kać w spo­koj­ne zatocz­ki peł­ne wysta­ją­cych z wody gła­zów i skał, urze­ka­ją­cych swym pięk­nem roz­le­wisk. Lecz jezio­ro Vänern nauczy­ło mnie jak poru­szać się po takiej wodzie. Spo­koj­nie więc posu­wa­li­śmy się naprzód w kie­run­ku miej­sco­wo­ści Sund, aż wresz­cie zna­leź­li­śmy się w poło­że­niu gdzie wiatr zaczął nam poma­gać wie­jąc w ple­cy. Z impe­tem wepchnął nas z roz­le­wisk spo­koj­nej wody w rze­kę z wyraź­nie wyczu­wal­nym nur­tem. Chwi­lę póź­niej byli­śmy już w Åtorp, gdzie wyło­nił się most wio­dą­cy nad rzeką.

Teraz już wio­słu­jąc raz to z pra­wej, raz to z lewej zaczą­łem wal­kę z napie­ra­ją­cą wodą. Obra­łem kurs na filar – wie­dzia­łem że tam będzie tro­chę mniej­szy uciąg, dzię­ki cze­mu będę w sta­nie nabrać pędu. Tak też zro­bi­łem – ile sił w rękach, raz to z pra­wej, raz to z lewej stro­ny cią­łem wodę paga­jem. Wspo­ma­ga­ny wia­trem w ple­cy, Wydra wyraź­nie nabra­ła pręd­ko­ści aż tuż przed fila­rem odbi­łem w rwą­cy nurt. Deli­kat­nie nas obró­ci­ło, skon­tro­wa­łem i z powro­tem to z lewej, to z pra­wej zaczą­łem wio­sło­wać aż wypły­nę­li­śmy za most. Roz­grza­ny do czer­wo­no­ści zdją­łem rów­nie czer­wo­ną czap­kę, i skie­ro­wa­li­śmy się ku brze­go­wi, bowiem Nano­ok pod wpły­wem emo­cji tak­że zaczął przy­bie­rać bar­wy z rude­go, do czer­wo­ne­go. Dobi­li­śmy do szu­wa­rów nad łąką, Nano­ok wystrze­lił jak z pro­cy i przy­brał pozy­cję kan­gu­ra – już wie­dzia­łem, co było powo­dem jego nie­za­do­wo­lo­ne­go mru­cze­nia i bordowienia.

Chwi­lę odpo­czę­li­śmy, wypro­sto­wa­li­śmy kości i zapa­ko­wa­li­śmy się z powro­tem na pokład. Komu w dro­gę, temu pagaj! Odbi­li­śmy więc od brze­gu i teraz już z mniej­szym wysił­kiem, nadal wspo­ma­ga­ni wia­trem w ple­cy, ruszy­li­śmy w stro­nę kolej­ne­go roz­le­wi­ska z wyspą u jego bram. Nurt był wyraź­ny, przez co koniecz­ne było wio­sło­wa­nie raz to z lewej, raz to z pra­wej stro­ny. Roz­grza­ny ponow­nie do czer­wo­no­ści ścią­gną­łem czap­kę, aby kom­plet­nie nie zalać się potem. Jesz­cze chwi­la, jesz­cze kawa­łek – i poja­wi­ła się znów oaza spo­ko­ju (przy­naj­mniej w mym mnie­ma­niu). Przed naszy­mi ocza­mi roz­po­star­ły się znów sze­ro­kie wody, gdzie nurt nie był wyczuwalny.

Teraz już spo­koj­nie, zre­lak­so­wa­ny zaczą­łem wachlo­wać wodę. Minę­li­śmy wyspę, a wte­dy oaza spo­ko­ju zamie­ni­ła się w nie­przy­jem­nie roz­ko­ły­sa­ne odmę­ty głę­bo­kich wód. Fala zaczę­ła się miej­sca­mi zała­my­wać, a mi włą­czy­ła się lamp­ka ostrze­gaw­cza – też czer­wo­ne­go kolo­ru. Spoj­rza­łem na mapę – pręd­ko osza­co­wa­łem, że do upa­trzo­ne­go miej­sca pozo­sta­ło góra dwa i pół kilo­me­tra. „Co praw­da, fala nie­przy­jem­na, łamie się – ale od ple­ców. Wyła­do­wać się teraz na tym gru­zo­wi­sku…” – spoj­rza­łem na brzeg usła­ny róż­nej maści gła­za­mi. „Nie ma sen­su, tyle damy radę. Pozo­stał kilo­metr takiej wody i znów rze­ka – damy radę, a jak będzie źle to uciek­nie­my pręd­ko na brzeg” – skwi­to­wa­łem, i odważ­nie skie­ro­wa­łem nas dalej – ku osa­dzie Lidetorp.

Lecz czym bli­żej nam było do miej­sca gdzie wpa­da rze­ka, fale były coraz więk­sze i dłuż­sze, brze­gi zaś stro­me i ska­li­ste – wyjść na brzeg nie było spo­so­bu. W dodat­ku u jego stóp leża­ły powa­lo­ne, zato­pio­ne drzew­ska roz­ko­ły­sa­ne przez napie­ra­ją­cy nurt. Wresz­cie po środ­ku już dość wąskie­go kory­ta dostrze­głem pokaź­ne bystrze. „Będzie sro­go…” – spoj­rza­łem z trwo­gą na wody przed nami. Szu­ka­jąc miejsc z spo­koj­niej­szą wodą, lecz wia­trem wie­ją­cym w ple­cy powo­li – metr po metrze zaczę­li­śmy poko­ny­wać nasz szlak. W koń­cu dobrnę­li­śmy do rze­ki, a tu nie­spo­dzian­ka – wio­słu­ję i sto­ję w miej­scu! Nurt był rwą­cy, roz­wa­ży­łem więc wycią­gnię­cie wio­sła kaja­ko­we­go z dwo­ma pió­ra­mi. Dobi­łem więc do brze­gu, i jesz­cze rzu­ci­łem okiem przez lor­net­kę na dal­szy odci­nek rze­ki. W wąskim kory­cie wyra­sta­ły trzy wysep­ki, czy­niąc kory­to jesz­cze węż­sze. To było powo­dem tak dra­pież­ne­go nur­tu. „Tra­wers na dru­gą stro­nę, scho­wam się za wyspą. Potem przy brze­gu wyspy pod górę przy kamie­niach, a jak będzie trze­ba to wle­zę do wody i prze­cią­gnę nas liną w górę do tam­tej zatocz­ki” – w gło­wie uro­dził się mister­ny plan.

Usa­do­wi­łem się bez­piecz­nie na kola­nach, i odbi­łem od brze­gu. Zaczą­łem inten­syw­nie wio­sło­wać paga­jem, raz z lewej raz z pra­wej, nie­co pod kątem do rze­ki aby to nurt nas kie­ro­wał na dru­gą stro­nę. Moim zada­niem było utrzy­mać Wydrę na tej samej wyso­ko­ści rze­ki, bowiem nurt był tak moc­ny, że mimo inten­syw­ne­go wio­sło­wa­nia sta­li­śmy w miej­scu. Chwi­lę póź­niej nurt zniósł nas w spo­koj­niej­sze wody tuż za wyspą, mogłem więc chwi­lę odpo­cząć i pod­pły­nąć pod wysep­kę. Lecz nie tra­cąc cza­su od razu nada­łem kana­dyj­ce pędu i tuż przy pierw­szych gła­zach odbi­łem w lewo wci­na­jąc się w napie­ra­ją­cy nurt. Ile sił w rękach zaczą­łem mik­so­wać wodę, aż tuż przy koń­cu wyspy sta­nę­li­śmy w miej­scu mimo roz­pacz­li­we­go wio­sło­wa­nia. Usta­wi­łem więc pod kątem Wydrę, by nurt nas skie­ro­wał ku kamie­ni­ste­mu brze­go­wi. Chwi­lę po tym scho­wa­li­śmy się za potęż­nym gła­zem ze spo­koj­nym nur­tem. Pozo­sta­ło tyl­ko jed­no – pora na pierw­szą poważ­ną kąpiel tego roku! Zało­ży­łem więc gru­be skar­pe­ty, a na nie buty za kost­ki. Pochwy­ci­łem cum­kę i hop – dałem krok w wodę po kola­na. Doznaw­szy szo­ku ter­micz­ne­go, zabra­łem się za lino­wa­nie. Teraz już bez­pro­ble­mo­wo prze­cią­gną­łem nas za pomo­cą dowią­za­nej liny u przo­du i tyłu kana­dyj­ki, do spo­koj­niej­szej zatocz­ki. Pręd­ko zapa­ko­wa­łem się z powro­tem na pokład, i pomknę­li­śmy ostat­nie dwie­ście metrów do upa­trzo­nej na mapie zatoczki.

Wresz­cie opu­ści­li­śmy rwą­ce wody, a przed nami uka­za­ła się kolej­na oaza. Mała zatocz­ka roz­la­na wśród wyso­kich świer­ków i brzóz swe brze­gi mia­ła okra­szo­ne tra­wa­mi i szu­wa­ra­mi. Dostrzec też moż­na było poła­cie trzci­no­wisk, a gdzie­nie­gdzie powa­lo­ne do wody drze­wa. „Oj będzie ryb­ka, będzie!” Onie­śmie­lo­ny wido­ka­mi zapo­mnia­łem o lodo­wa­tej wodzie, mokrych butach i spodniach do kolan i innych nie­do­god­no­ściach. Dobi­łem do brze­gu i od razu skie­ro­wa­li­śmy się na reko­ne­sans oraz zna­le­zie­nie opty­mal­ne­go miej­sca pod kil­ku­dnio­wy obóz. Wresz­cie roz­ła­do­wa­li­śmy cały nasz doby­tek, i pod oka­za­ły­mi świer­ka­mi, tuż przy wej­ściu do zatocz­ki zało­ży­li­śmy obo­zo­wi­sko. Sta­nął namiot, a w nim piec któ­ry chwi­lę póź­niej roz­grzał jego wnę­trze. Strze­la­ją­ce w środ­ku świer­ko­we pola­na – wraz z dzi­ki­mi gęsia­mi – wygry­wa­ły odwiecz­ny cho­rał pusz­czy. Zapło­nę­ła świecz­ka, namiot wypeł­nił się bla­skiem cie­płe­go świa­tła, jadło bul­go­ta­ło w kocioł­ku a w kub­ku grzał się już wywar z gałą­zek świer­ku. Po całym, cięż­kim dniu takie chwi­le sma­ku­ją naj­bar­dziej – lecz me oczy zamknę­ły się nie­spo­dzie­wa­nie szybko.