Oczy me otwarły się przed godziną piątą, choć wypływało z nich wyczerpanie wypełnione były ambicją pokonania niezłego odcinka. Niestraszne były dla nich zapowiadane deszcze i wiatry osiągające sześć węzłów. Pełne również nadziei skierowały mą uwagę na zapałki i rozpałkę, dzięki czemu po chwili nad stromym brzegiem jeziora zapłonęło aromatyczne ognisko. Na trójnogu z świerkowych żerdek zawisł czajnik z wodą na kawę, oraz kociołek z ryżem. Las rozbrzmiewał już ptasim chórem, gdzieś w oddali odzywał się kozioł zaś niespokojna woda zamieniała się z każdą chwilą w lustro. Czym prędzej więc zjadłem śniadanie i rozpocząłem pakowanie ekwipunku na kanadyjkę, dzięki czemu po godzinie siódmej ruszyliśmy w stronę jeziora Malmlången.
Pierwsze setki metrów kolejnego odcinka – tym razem po leniwie płynącej – rzeki Svartälven ukazywały nam baśniowe wręcz krajobrazy. Bagniste szuwary, z maleńkimi wysepkami mającymi zaledwie po kilka drzew spoczywały u stup stromych zboczy porośniętych iglastymi drzewami. Gdzieniegdzie z wody wystawały czubki ogromnych podwodnych głazów, co zmuszało mnie do bacznego obserwowania szlaku. Na szczęście, dopłynęliśmy do bram jeziora bez kolizji, choć nieco mokrzy po przelotnym deszczu. Minęliśmy wiadukt kolejowy pod którym nurt wyraźnie nabrał tempa zmuszając mnie do wiosłowania raz to z prawej, raz to z lewej strony, i wypłynęliśmy wreszcie na jezioro.
Przestrzeń przed nami stawała się coraz szersza i szersza, zaś porośnięte zielonymi trawami przybrzeżne wody skrywały okazałe drapieżniki. Te z zawziętością wyszły na żer, polując wyskakiwały wręcz z wody. Niebo znów zaciągnęło się chmurami, pojawiła się fala i ruszył wiatr. To wszystko oznaczało tylko jedno – nadchodzi gwałtowna zmiana pogody! Długo nie musiałem się do tego przekonywać – kwadrans później lunął deszcz i zagrzmiało. Minęliśmy więc osadę Karlsdal i zacząłem szukać miejsca na obóz po zachodniej stronie jeziora. Zbadałem pierwszą zatoczkę, i z niesmakiem ruszyliśmy do kolejnej. Na niebie zaczęły pojawiać się granatowe chmury, zacząłem więc dokładnie przyglądać się linii brzegowej. Wtedy niebo przeszyła błyskawica, rozległ się dudniący grzmot; „Pierwsze miejsce i spadamy na brzeg Nanook” – rzekłem do swego kompana.
Wpłynęliśmy wreszcie do ostatniej malutkiej zatoczki tuż przed większą zatoką zwaną Ersviken. Nie zastanawiając się, dałem krok do wody po kolana i przyciągnąłem nas do brzegu. W trymiga wyciągnąłem brezent, z wiosła i pagajów skleciłem prowizoryczny stelaż i narzuciłem na niego płachtę woskowanej bawełny. Czasu wystarczyło tylko na to – ściana deszczu nadeszła nieubłaganie szybko, zdążyliśmy jednak się schować. Lecz dziwnym trafem po drodze, gdy wyciągałem brezent i wiosła napatoczyły mi się filety; ku uciesze Nanooka, oglądaliśmy przetaczającą się burzę zajadając malowane dymem mięso.
Deszcz z minuty na minutę słabł, a w oddali, za górzystym horyzontem zaczęło pojawiać się jasne niebo. Burza ustępowała, co dało nam nadzieję na rozładunek i założenie obozu bez zbędnego przemaczania się. Godzinę później byliśmy już rozładowani, zapłonęło obozowe ognisko tuż obok brezentu a w kociołku bulgotał ryż na obiadokolację którą wsunąłem z nieodpartym apetytem. Doszedłem wreszcie do siebie, a nawet wyjrzało słońce! Cóż, na wodę tego dnia nie mieliśmy zamiaru wracać – byłoby to zwyczajnie nieekonomiczne z punktu czasu i pracy, toteż chwyciłem wędkę i spróbowałem złapać Nanookowi rybę. Niestety – tym razem moje zdolności wędkarskie zdały się na nic, ryby pokazały mi tylną płetwę. Postanowiłem więc wrócić do obozu, i że była za nami pierwsza burza w tym roku – wykąpać się w jeziorze. Odnalazłem kosmetyczkę, chwyciłem za ręcznik i czmychnąłem na golasa ku piaszczystemu brzegowi. Mój zapał z sykiem, niczym wyrzucona do wody tląca się żagiew, zgasł w momencie zanurzenia nóg po kolana – woda była okropnie zimna, a mi przed oczami przeleciała gorączka i smarki po pas. „O nie, nie… Nie ma szans. Ja poczekam” – i wycofałem się z powrotem na głazy, namydliłem się gdzie trzeba i opłukałem lodowatą wodą. Umyłem jeszcze tylko głowę, i trzęsąc się jak osika poczłapałem do ogniska. Długo nie trwało, i grzałem się już we futrach mając w głowie to, że tym razem będę mógł spać do woli – warunki do płynięcia miały się pojawić dopiero po godzinie czternastej następnego dnia.
Pierwszy dzień czerwca przywitał nas bębniącymi kroplami deszczu o poszycie schronienia. Otwarłem oko, spojrzałem na palenisko – ogień zgasł, nie było nawet grudki żaru. Nakryłem się jeszcze bardziej futrami i licząc że gdy następnym razem otworzę oczy, wyjdzie słońce – albo tym razem Nanook się pokwapi, i rozpali ogień. Lecz nic z tego – musiałem zrobić to ja. Zjedliśmy śniadanie, deszcze odeszły w siną dal a na niebie zagościło słońce. Lecz nadal nie było szansy na wypłynięcie – wiatr znów dał o sobie znać. Przez wzburzone jezioro przetaczały się białe grzywy spienionej wody, zażarcie bijąc o skaliste nabrzeże. Nie chciałem powtórki z jeziora Vänern, toteż nie wyrywałem się jak nowicjusz. Postanowiłem, że wtenczas oddam się studiowaniem map, pracom literackim oraz organizacyjnym, zaś gdy warunki pozwolą zejdziemy choć na dwie godziny na wodę. Wszak do godziny dwudziestej drugiej było jasno, toteż jeśli nawet wypłynęli byśmy o dziewiętnastej, może dwudziestej, byłaby szansa na przepłynięcie jeziora. A wtedy nazajutrz rozpoczęła by się kolejna przenoska za elektrownie wodną. Tak więc spakowaliśmy się na tyle, na ile mogliśmy i bacznie obserwowaliśmy pogodę, wyczekując spokojnego wiatru. Przyznać mu trzeba, że tego dnia jego kaprysy były bardzo wysublimowane.
Gdy wreszcie pojawił się cień szansy, prędko zacząłem się uwijać z pakowaniem obozu. Lecz jegomość, wiatr, postanowił przygnać przelotny acz intensywny deszcz. Sytuacja uspokoiła się dopiero przed godziną 20:00, więc z ekonomicznego punktu widzenia nie było sensu ruszać dalej. Niechcąc jednak trwonić czasu, chwyciłem za wędkę i z delikatną mizerią na twarzy powędrowałem ze swym kompanem na mały, skalisty cypelek. Kilka rzutów i nic – zero, woda martwa. „Jeszcze raz, i idziemy – szkoda czasu” – rzekłem do swego kompana, zamachnąłem wędką i obrotówka poleciała trzydzieści metrów dalej. Zacząłem zwijać żyłkę, zaś oczami błądziłem po sąsiednim brzegu zaś w mej głowie przetaczały się wizje dalszego szlaku. „Dotrzeć w tym roku za koło podbiegunowe, w takim tempie, to nie ma szans…” wydedukowałem po wnikliwej analizie swojego położenia. „W tym roku muszę już na początku września gdzieś stanąć i szykować się do zimy. Potrzebuję cztery miesiące żeby się wyrobić do nocy polarnych” – dedukowałem dalej. „Cztery miesiące w drodze, cztery miesiące szykowania się do zimy, cztery miesiące sezonu traperskiego” – analiza się rozkręciła na dobre, aż nagle coś szarpnęło przynętę, gwizd kołowrotka i wędka wygięła się w pałąk! Wytrącony z zamyślenia, szybko zorientowałem się że tym razem to nie zaczep. Nagle ryba wystrzeliła z wody jak rakieta potrząsając pyskiem, i znów gwizd kołowrotka i odjazd na kilka metrów. Poluzowałem sprzęgło chamulca w kołowrotku, i dałem się rybie wyszaleć. Wreszcie podciągnąłem ją pod obręcz podbieraka zanurzonego już we wodzie, dałem krok na ledwo wystający kamień z wody a wtedy ryba znów dostała wigoru – wystrzeliła akrobatka z wody i z impetem przywaliła o skalistą skałę! Ogłuszona dała się już podebrać bez problemu. „Patrz Nanuś, mamy szczupaka na kolację!” – oboje uradowani podreptaliśmy w kolejne miejsce. Kilka rzutów i kolejne branie. Tym razem w podbieraku wylądował okazały okoń, zaś do Nanooka rzekłem: „ On jest cały dla Ciebie, dziś zrobie Ci sushi”. Udaliśmy się w jeszcze jedno, oddalone miejsce gdzie brzeh bujnie porastały szuwary. Kilka rzutów i kolejny szczupak wylądował na brzegu. Burczało już mi w brzuchu, toteż z nieskrywanym apetytem wróciliśmy do obozu.
Ryby sprawiłem zgodnie ze swym kodeksem – nie marnując czegokolwiek poza ościami i łuskami. Zdobycze zostały więc najpierw oskrobane z łusek, a potem oddzielone od łbów. Łby zaś pozbawione zostały oczu oraz skrzeli i trafiły do dwulitrowego kociołka. Skrzela oraz oczy do mniejszego kociołka, wraz z wszystkimi płetwami. Wyciągnięte wnętrzności zostały również porcjowane – podroby trafiły do smażenia, zaś przewód pokarmowy wyrzucony na pokarm dla raków. Wyciąłem jeszcze kręgosłupy, zrobiłem nacięcia na patyki i po dokładnym obmyciu i ocieknięciu, obficie nasoliłem wcierając białe kryształki we filety. Te z kolei trafiły na trójnóg przy ognisku do podsuszenia, okoń zjedzony został przez Nanooka przy sprawianiu. Nagle w wodzie rozległ się plusk! Od razu zorietowałem się, kogo to był występek – pochwyciłem wędzisko i po cichu podeszłem pod brzeg. Wystarczył jeden rzut i po pięciu minutach wracałem do obozu z kolejnym szczupakiem. Sprawiłem kolejnego drapieżnika, a na sam koniec na ognisko trafiły kociołki – dwulitrowy z łbami na zupę oraz dzwonkami do ugotowania i zjedzenia ze szczawikiem zajęczym. Oraz drugi, mniejszy kociołek z odpadami na gulasz dla Nanooka. Gdy się zorientowałem, zastała mnie godzina pierwsza w nocy, uwinąłem się więc czym prędzej z kulinarnymi zadaniami i udałem się zaszyć we futra.
Lecz jak na złość – zasnąć nie mogłem. „Nanook, nie chrap”, „Nanook nie mlaskaj”, „pieprzona szyszka”, „ale gorąco”… Wszystko było przeszkodą nie do pokonania, lecz były to tylko pozory. Wykończony w którymś momencie usnąłem, aż nagle w lesie rozbrzmiała istna wrzawa – jak na tureckim bazarze! Oto obudziło się chyba całe ptactwo tu mieszkające, wściekły spojrzałem na zegarek – wskazówki wskazywały 3:45. Posłałem jeszcze kilka przekleństw, i spróbowałem zasnąć. Już odpływałem, a wtedy na gałęzi tuż przy obozie wylądowała jakaś elokwentna gaduła: Piii, Piii, piii… piii, piii, piii… „Szlag! Zamknij się już! – wrzasnąłem, i strzeliłem otwartą dłonią kilka razy w brezent. Nastała cisza, a po chwili: Piii, Piii, pii… Wyskoczyłem z futer z oczami pełnymi nienawiści, byle jak założyłem buty i plącząc się o odciągi od brezentu wyskoczyłem przed obóz. Teraz, gdybym miał ze sobą armatę, jedną z kul posłałbym właśnie w stojące przede mną drzewo. Jako, że jej nie miałem, rzuciłem kilka wyrafinowanych zdań pełnych soli i goryczy, aż ptak wreszcie umilkł. Na sen już nie było szans, toteż rozpaliłem ognisko i przygotowałem strawę. Mając pełen brzuch i wigor czarnego naparu, spakowałem obóz a zaraz po tym zwodowałem Wydrę i spakowałem nas do dalszej trasy. Warunki pogodowe były wręcz idealne, na wodzie panowała flauta totalna.
Brzeg opuściliśmy niemal punktualnie o godzinie siódmej rano. Ostrożnie wypłynęliśmy z małej zatoczki, której wody zdradziecko pilnowały podwodne skały. Wystarczyła chwila nieuwagi, a mogłaby nas spotkać kolizja z podwodą przeszkodą. Miałem już jednak za sobą czteromiesięczną szkołę pływania po takich miejscach, (piszę teraz o jeziorze Vänern, dać na dole przypis do pierwszego tomu) toteż wyszliśmy na otwarte wody z pełną finezją. Skierowaliśmy się od razu do zatoki Ersviken, również bardzo skalistej. Na wschodnim brzegu dostrzegłem jednak coś pozytywnego, a obiektem który mnie tak zaintrygował był długi, zielony pas szuwarów. „Czuje rybkę, Nanook” – rzekłem do kompana i ruszyliśmy w ich kierunku. Chwilę później wyhamowałem pęd Wydry, i wykonałem pierwsze rzuty. Nagle szarpnięcie, wędka wygięta w łuk i gwizd kołowrotka – tak rozpoczęła się kokejna wędkarska przygoda, a jej finałem był szczupak. „Pogromca szczupaków ze mnie Nanook, widzisz jaka rybka?! Mówiłem że czuję, chyba przyznasz że oboje mamy dobrego nosa” – rzekłem dumny do swego przyjaciela. Odpiąłem rybę z kotwicy, zamontowałem zdobycz na karabinku i wrzuciłem do wody. Popłynęliśmy jeszcze kawałek, i wyszedłem na brzeg sprawić zdobycz.
Długo nie trwało, i z powrotem mknęliśmy na północ. Minęliśmy kolejną zatokę Storösundet, a potem małą wysepkę – jezioro Malmlånge pokonane! Przed nami płynęła na nowo rzeka Svartälven, szeroko lecz leniwie. Brzegi bujnie porastały szuwary, które kusiły aby zarzucić przynętę. Lecz ryb mieliśmy pod dostatkiem, zaplanowana przenoska oraz odpłynięcie kawałek od elektrowni wodnej było teraz priorytetem. Nadałem więc ostrego tempa, i po niedługim czasie dotarł do nas znajomy szum. Serce zbiło mi mocniej, aż krew zaczęła mknąć wartko niczym woda w bystrzach. „Będzie linowanie albo kompanie” – pomyślałem po chwili. Lecz moje obawy rozwiały się na wietrze, który spłatał mi słuchowego figla. Oto bystrze – lecz nie z tej strony! Spieniona woda wpadała z dopływu, odetchnąłem z ulgą i zacumowałem w osadzie Kröket by ruszyć na rekonesans.
Zjadłem jeszcze tylko kilka ugotowanych dzwonków ryby, i skierowaliśmy się ku elektrowni. Tam zastał nas plac budowy, jeździła wielka ładowarka i kręciło się wielu pracowników. Lecz innej drogi nie było, minąłem bramę i pomaszerowaliśmy wprost do mężczyzny wyglądającego jak ktoś ważny na budowie. W ręku miał notatnik, coś sorawdzał, liczył i wydawał polecenia. „Majster kierownik” – ironicznie, żartem bez jadu rzekłem sam do siebie.
- Hello, szukam dobrej drogi. Muszę przenieść kanadyjkę i ekwipunek z tamtego jeziora do tamtego – rzekłem wskazując palcem.
- Niestety na mapie nie ma lepszego miejsca, a ja nie znam okolicy. Czy nie będzie problemu jak się przeniosę tą drogą? – kontynuowałem, dając wreszcie dojść do słowa Szwedowi.
- Hej, oczywiście nie ma problemu – tu jest szlak do portaży. Spójrz, są nawet znaki. – odpowiedział, i wskazał tabliczkę z motywem dwóch osób przenoszących na barkach kanadyjkę.
- Super, bardzo dziękuję za informację. Zajmie mi to godzinę, może kwadrans więcej. Postaramy się nie orzeszkadzać.
- Nie ma problemu, udanej przygody!
I każdy ruszył w swoją drogę. Rozładowałem więc Wydrę, i rozpocząłem – tak jak zwykle przenoskę, z tą różnicą że „na raz” – dziewięć kursów w jednym skoku. Po półtorej godziny byliśmy już za elektrownią, chwila odpoczynku – i zabrałem się za ładowanie ekwipunku z powrotem na pokład. Przy którymś z kolei bagażu, gdy się schyliłem poczułem że coś mi spływa z nosa. Potarłem ręką pod nosem, myśląc że to smarki lub skroplona woda – a tu niespodzianka! Ręka zrobiła się czerwona, a kolejne krople poleciały na Wydrę. Usiadłem zmizerniały i zacząłem się zastanawiać co jest grane. „W sumie to się nie oszczędzam, zmęczenie i ostry wysiłek to jest cały czas. Chyba pora odpocząć”. Wydedukowałem, a gdy przestało kropić mi z nosa spakowałem Wydrę do końca.
Teraz już bez szaleńczego tempa odbiliśmy od brzegu i pokonaliśmy w pierwszej kolejności jeziorko Storagen. Wąskim przesmykiem, z dość wartkim nurtem dostaliśmy się do kolejnego – Malmbergssjon. Tu nasze tempo zmalało jeszcze bardziej, bowiem przywitało nas podwodne rumowisko skalne oraz boczny wiatr o sile pięciu węzłów. Doczłapaliśmy się jednak do osady Blankafors pokonując kolejne jezioro. Przed nami stanęła kolejna elektrownia wodna, zacumowałem u brzegu i pomknęliśmy jak zwykle na rekonesans. Tym razem czekała nas przenoska o wiele krótsza, chyba najkrótsza ze wszystkich. Była to jak wygrana, lecz tej nagrody dzisiejszego dnia już nie chciałem przyjąć. Wróciliśmy więc do Wydry, którą ślamazarnie rozładowałem. Resztkami sił założyłem obozowisko, w międzyczasie tłumacząc Nanookowi że zaraz przegotuję wodę. Tej już nie mieliśmy, gdyż z wielkim apetyten zjedliśmy dwa pokaźne (niestety ostatnie) kawałki wędzonych filetów. Te były tak słone, że wypiliśmy od przenoski ponad pięć litrów wody. A gdy się skończyła – język uciekał nam obu do jeziora! Przegotowałem więc wody dla nas obu, i jeszcze z uporem maniaka ruszyłem sprawdzić co za drapieżniki skrywają zastane wody. Niestety – pomimo wielu wyjść ryb do przynęty, ani jedna nie zdecydowała się jej pochwycić. Cóż – nie raz i tak bywa. Wróciliśmy więc do obozu, zjedliśmy kolację i wstawiliśmy do podwędzenia filety. Na szczęscie w obozie stały suche olchy, a nawet był jałowiec dzięki czemu mogłem przygotować wyborne danie na jutrzejszy dzień.
Ten z kolei rozpoczęliśmy inaczej niż zwykle. Spałem bez umiaru, pławiłem się w futrach niczym lord. Nie denerwowały mnie nawet ptaki, szyszki były wyjątkowo wygodne zaś Nanook słodko sobie pomlaskiwał przez sen, który to sporadycznie okraszał udypiającym chrapaniem. Moje wyczerpanie było ogromne, gdy wstałem przed godziną 12 w południe nie wiedziałem czy odpadnie mi ręka – czy noga. Każda część ciała, każda komórka była w agonalnym stanie. Lecz się zmusiłem, wiedziałem że muszę wstać choć na kilka godzin zanim rozpęta się pogodowe piekiełko. Te miało być grzmiące, deszczowe i wietrzne a my nie mieliśmy suchego opału na ognisko, na którym to gotujemy i które nas ogrzewa.
Ślamazarnie pociąłem na odcinki olchę, i od razu rozpaliłem ogień. Nadziewając na patyki podwędzone filety, wbiłem je przy ognisku tak, aby dym z niego je okadzał a ciepło przypiekało. Dorzuciłem teraz jałowca, dym stał się jeszcze gęstszy. Na trójnogu zawisł jeszcze kociołek z zupą rybną na śniadanie oraz czajnik, a po chwili miałem już kawę w kubku. Nagle w lesie ruszył się wiatr – wiedziałem, że czasu mam coraz mniej. Uwinąłem się jeszcze z najważniejszymi sprawami na zewnątrz schronienia, a wtedy niebo zaciągnęło się granatowymi chmurami. Długo nie trwało, i dobiegł do nas grzmot i poleciały pierwsze krople deszczu. Schowaliśmy się pod deszczowy brezent, i lunęło jak z wiadra. Nagle błysk i od razu grzmot – Nanook się wystraszył, choć nie była to jego pierwsza burza w lesie. Prędko odizolowaliśmy się od podłoża, Nanook na swojej podwójnej macie a ja na bedrolu – z nogami blisko siebie, pidkurczonymi pod brodę. Siedzieliśmy tak i tylko zastanawiałem się – chwycić metalowy kubek z kawą, czy poczekać. Zjeść gorącą zupę metalową łyżką z metalowego kociołka, czy może lepiej poczekać. Rozwaga wzięła jednak górę i przeczekaliśmy zapowiadaną na ten dzień pierwszą burzę.
Gdy tylko przestało padać, uzupełniłem braki w opale i skosztowałem wyczekiwanej kawy. Znów jednak zerwał się wiatr, pochwyciłem więc miseczkę i pogalopowałem po szczawik zajęczy do zupy – jako wiosenna sałatka, oczywiście. Lecz z galopu przeszedłem w kus, a potem wręcz stanąłem wmurowany. Niebo stało się granatowo–szare z białymi obłokami, zaś wszystko wokół jakby za mgłą. W powietrzu unosił się dziwny zapach, a włosy postawiły mi się dęba naelektryzowane. Prędko zerwałem trochę szczawiku, i z lękiem wróciłem do obozu. Gdy usiadłem wszystko się rozświetliło i usłyszałem tylko zgrzyt prądu! „Gdzie grzmot? Może coś z elektrownią się stało…” Zostawiłem to w spokoju, bowiem wywoływało we mnie lęk i przerażenie. Rozpadało się do tego niesamowicie, a pioruny waliły po okolicznych wzgórzach.
Wreszcie wszystko ustało, zbliżał się nieuchronnie wieczór. Ryba przygotowana metodą „po indiańsku” zniknęła w mig, zaś ja znalazłem jeszcze siły aby wygotować z solą i jałowcem woreczki i szmatki w które były zapakowane ryby i wędzonki. Wywiesiłem je jeszcze do suszenia na trójnogu, a do paleniska dorzuciłem resztę gałązek w celu okadzenia woreczków. Jeszcze tylko uzupełniłem dzienniki podróży, zjadłem ostatni kubeczek owsianki i w akompaniamencie deszczu poszliśmy spać – tuż przed północą.
Wreszcie przywitało nas słońce, tak bardzo wyczekiwane przez ostatnią dobę. Przebijało się nieśmiale przez korony białych brzóz, rzucając swoje złociste promienie na nasze obozowisko. Wynurzyłem się z pod brezentu, i niezwłocznie przystąpiłem do działania. Jak zwykle pierwszą rolę odegrała kawa, która to swym barytonem wzniosła me opadające powieki. Ptactwo pięknie wybrzmiało chóralnie na drugim planie, zaś strzelające, świerkowe polana tlące się żywo w ognisku otwierały dzisiejsze śniadanie. Pii pii pii… oto nagle na scenę wkroczyła Pliszka, a mnie ogarnęła totalna frustracja. „Ta to wszystko potrafi zepsuć…” – rzuciłem oschle. Pii pii pii… Z każdą chwilą moja twarz przybierała złowrogi wyraz, i to nie to że nie lubię śpiewu ptaków. Wręcz przeciwnie – uwielbiam słuchać ich śpiewu, a najbardziej Słowika. Lecz Pliszka to wyjątek! Cóż, dokończyłem śniadania i rozpocząłem z przytupem zadania.
Zwinąłem więc obozowisko, i ułożyłem ekwipunek do przenoski sortując go na pakiety – tak, jak zwykle to robię. Wydrę obróciłem do góry dnem, do drewnianej ramy nosidła dowiązałem pierwszy ładunek i rozpoczęliśmy żmudne przenoszenie całego naszego dobytku oraz zapasów. Półtorej godziny później, po dziewięciu kursach załadowaliśmy się z powrotem na pokład kanadyjki. Jeszcze szybkie oględziny miejsca do którego znosiłem bagaż (w poszukiwaniu ewentualnej zguby), i Nanook wskoczył na pokład naszej cedrowej łupinki. Założyłem kamizelkę, chwyciłem pagaj i odwiązałem cumkę – Wydra wypłynęła na płytką, porośniętą zielonymi odrostami młodej trzciny, zatoczkę. Wskoczyłem prędko na pokład starając się jak najmniej zamoczyć buty, i usadowiłem się na swoim miejscu. Kilka ruchów pagajem, ustawiłem nas w odpowiednim kierunku i raz jeszcze spojrzałem do mapy obierając optymalną trasę.
Kanadyjka wprawiona kilkoma, finezyjnymi ruchami wiosła zaczęła ciąć wodę pozostawiając za sobą stały ląd. Przed nami ukazały się skaliste wysepki porośnięte pożókłymi, miejscami brązowymi porostami. Skaliste oazy wśród głębin na których to samotnie – lecz w pełni sił – rosły powykrzywiane sosny. Obraz niezłomności w obliczu wielu przeciwieństw losu ukazujący, że jeśli się chce – to można wiele. Minęliśmy w zadumie kilka z nich, pokonując tym samym pierwszy kilometr szlaku i wypłynęłyśmy na otwarte wody jeziora Skärjen. Wraz z przestrzenią pojawiła się także fala zrodzona z wiatru o sile pięciu węzłów, lecz na całe szczęście mknęła ona od dziobu. Pewnie skierowaliśmy się na osadę Godalstorp, a z każdymi setkami metrów fala stawała się coraz to większa. Wiatr swymi szaleńczymi podmuchami próbował nas przewrócić, lecz nie dawałem za wygraną – prężne pociągnięcia pagajem zbliżały nas do zatoki Gatviken. Jednak tuż przed wpłynięciem w jej wody, wiatr rozszalał się na dobre. Spienione grzywy sunęły zażarcie po powierzchni jeziora, a na domiar złego – od naszego boku. Wyjść spokojnie na ląd nie było sposobu, bowiem próba rozładunku na skalistym brzegu w obliczu szalejącego żywiołu prawdopodobnie skończyłaby się uszkodzeniami kanadyjki. „Bywało ciężej, trzeba zaryzykować” – pomyślałem pewien siebie, pełen wiary i woli niczym jak powykrzywiana sosna na jednej ze skalistych wysepek.
Aby jednak wpłynąć do zatoki, musieliśmy pokonać cypel tuż koło osady Busbo. Chowając się więc za olbrzymimi, sięgającymi niemal trzech metrów głazami, powoli zbliżyliśmy się ku otwartym wodom jeziora. Przemykając od głazu do głazu, otrzymywaliśmy orzeźwiające uderzenia spienionej wody – wprost na burtę, by zaraz po tym znaleźć się znów na względnie spokojnej wodzie. Dotarliśmy tak do ostatniej, kamiennej ostoi – zatrzymałem się. Z trwogą spoglądałem jak niespełna dwa metry od nas suną białe grzywy, szumnie ostrzegając że to nie przelewki. Sprawdziłem pokład, czy wszystko jest zapięte, czy nic mi nie będzie przeszkadzać podczas kilometrowego rajdu w spokojne wody. Wziąłem głęboki oddech, i powoli odbiłem od głazu nakierowując kanadyjkę dziobem pod falę. Wreszcie fale zaczęły przemykać pod nami, spokojnie przepłynęliśmy skalne gruzowisko i rozpoczęliśmy najbardziej ryzykowny manewr. Oto po kilku ruchach wiosla Wydra ustawiła się bokiem do fali. Zaczęło nami targać na prawo i lewo, woda z pluskiem biła o burtę wpadając raz po raz na pokład. Zaparłem się kolanami o dno starając się trzymać naszą równowagę i obniżając maksymalnie środek ciężkości. Zacząłem teraz walkę z żywiołem, pchając nas wzdłuż skalistemu brzegowi. „Teraz albo nigdy!” – rzuciłem pod wąsem, na którym osiadały krople spienionej wody bijącej o burtę. Również moje czoło pokryła rosa, lecz powstała z wysiłku naprzemiennego wiosłowania raz to z lewej, raz to z prawej strony kanadyjki. Szaleńczy rajd ewidentne nie podobał się Nanookowi, który to swoje niezadowolenie okazywał pomrukiwaniem. Całe szczęście – nie trwało to zbyt długo, i po dwudziestu minutach byliśmy już na spokojnych wodach. Wreszcie mogłem usiąść i nieco ochłonąć, wszak wysiłek był konkretny.
Spojrzałem po chwili do mapy – okazało się, że za niespełna kilometr czeka nas kolejne ciężkie zadanie. Otóż zbliżaliśmy się do końca tego jeziora, a na jego końcu znajdowała się kolejna elektrownia wodna – a co z tym związane, kolejna przenoska. Popłynęliśmy dalej wąskim przesmykiem z wartkim nurtem, zachwycając się widokiem stromych, skalistych brzegów porośniętych starymi świerkami. Eter rozbrzmiewał śpiewem przeróżnych ptaków, a co najlepsze – nie słyszałem w nim „ukochanej” pliszki. Chwilę później zacumowałem nas u brzegu, tuż przed elektrownią i ruszyliśmy – jak zwykle – na szybki rekonesans. Długo to nie trwało, bowiem szlak kanadyjkowy był doskonale oznakowany. Ucieszony, że będzie to bardzo sprawna i szybka przenoska „na jeden skok”, podpłynąłem do pomostu po drugiej stronie koryta. Tam w mig rozładowałem tobołki, pochwyciłem nosidło i ruszyłem z pierwszym „pakietem” ekwipunku.
Zdyszany mozołem podejścia pod niemałą górkę, szlakiem wiodącym przez pokrzywy po pas wylazłem wreszcie na szutrową drogę, która po trzydziestu metrach zamieniała się w zejście do wody. Wysoko rosnące olchy przesłaniały widok na jezioro Halvarsnoren, lecz im byłem bliżej lustra wody, tym ukazywało się więcej przestrzeni. Aż doszedłem do samego brzegu i nogi mi się ugięły – i nie był to efekt dźwigania blisko czterdziestu pięciu kilogramów na plecach. Oto w oddali na choryzoncie wyłoniły się góry! „Dotarliśmy… wreszcie jesteśmy w górach! Było, i jest warto…” – zdyszany wymamrotałem do siebie, już pod suchym wąsem. Stałem, i patrzyłem jak linia choryzontu wreszcie przestała być tylko linią; jak góry i górki przeplatają się ze sobą. „Sen się ziścił…” – pomyślałem przypominając sobie ostatnie senne marzenia, pochwyciłem nosidło i wróciłem do mozolnego zadania. Teraz już pełen animuszu, w tryskającym dookoła szczęściu dokończyłem żmudne przenoszenie dobytku, załadowałem nas z powrotem na pokład i spojrzałem na mapy: „ Byleby odpłynąć kawałek od osady Mårdbo, może gdzieś tutaj…” – przeleciałem palcem po mapie, a ten spoczął w odosobnionej zatoczce dwa kilometry dalej. „Robi się już ciemno, także dużo nie zdziałamy” – moja twarz pełna zdecydowania spojrzała na rozciągające się przed nami góry i wzniesienia. Zerwałem się pełen sił, załadowałem Nanooka na pokład i odbiłem od brzegu.
Wpłynęliśmy na jezioro, które u swego początku skrywało pod wodą wiele głazów. Lecz widok gór nie dawał mi spokoju – nie mogłem wręcz oderwać od nich wzroku, aż do momentu gdy minęliśmy o włos potężny głaz schowamy tuż pod powierzchnią wody. Zrobiło mi się gorąco, i teraz już upojony zabrałem się do pokonania ostatniego odcinka tego dnia. Mocno postrzępionym wschodnim brzegiem mknęliśmy ku upstrzonej świerkami zatoczce. Nagle ktoś jakby wyłączył wiatr, nastała totalna cisza – nawet churek ptaków zakończył swoją partyturę. Góry niewzruszenie stały w zadumie i milczeniu, aż i ja się wyłączyłem i odłożyłem pagaj. Cisza, a obok niej rozlana na niebie paleta barw mieniąca się odcieniami błękitu i czerwieni. Świerki, gęsto porastające zbocza, swą zielenią wymalowywały życie na płótnie romantyzmu zachodzącego słońca. W oddali dojrzałem archipelag malutkich wysepek – „może tam, Nanook?” – przerwałem zadumę rzucając z uśmiechem do swego kompana, który ufnie wpatrywał się w moją szczęśliwą twarz.
Tak też zrobiliśmy – woda na powrót została zmieszana ruchami wiosła, zaś Wydra ochoczo pomknęła wyznaczonym kursem. Przepływając półtora kilometra, znaleźliśmy się u bram kilku wysepek. Lecz naszą uwagę przykuła dzika plaża! „Ale będzie biwak!” – ucieszyłem się niezmiernie podpływając nieco bliżej, lecz coś mnie pchało na wyspę. Nie dające spokoju trapiące myśli wreszcie zmusiły mnie do zmiany kursu. Prędko więc czmychnęliśmy na rekonesans w kierunku pierwszej wysepki, aż piętnaście metrów przed nią coś gruchnęło pod dnem; zaraz po tym rozbrzmiało szorowanie, a Wydra przechyliła się na bok. „Szlag!” – eter przeszyło moje ostre warknięcie. Ostrożnie dopłynąłem do brzegu, i podreptaliśmy zobaczyć co skrywa kawałek lądu o powierzchni dwadzieścia na dwadzieścia metrów. Euforia opadła jeszcze bardziej, gdy dostrzegliśmy sporo życzy osobistych oraz małą przystań i miejsce na ognisko. „Wracamy na plaże Nanook, nie będziemy nikomu przeszkadzać”. Kwadrans później zacząłem rozładowywać kanadyjkę, Nanook biegał jak opętany nie wiedząc czy kopać dziurę czy gryźć piach. Wreszcie plażę pokryła wata z rozszarpywanej zabawki, a tuż przy wielkim głazie nasz obóz z widokiem na góry – przewrócona na bok Wydra jako schronienie, niemała kupka bagażu nakrytego brezentem oraz ognisko z rusztem. Jeszcze tylko kilka bezowocnych rzutów obrotówką z nadzieją na rybę, kolacja i wymarzone futra bedrolla utuliły mnie do snu.
Gwarny, rozśpiewany przez ptactwo górski poranek przeszył dźwięk budzika. Jego brzmienie mówiło wszystko za siebie:
„Gonna build me a log cabin;
On a mountian so high;”
Doc Watson wiedział o co chodzi doskonale – czas ruszyć w dalszą drogę, by gdzieś tam w górach postawić chatę na zimę! Prędko więc uwinęliśmy się z śniadaniem, potem zwijaniem obozu oraz ładowaniem wszystkiego na pokład. Czynności wykonywane niemal każdego dnia w tej samej kolejności, sprawiały że robiłem to wręcz z zamkniętymi oczami i na pamięć. Dzięki temu wczesnym rankiem popłynęliśmy dalej – w stronę zatoki Domviken. Wiatr płatał kierunkowe figle – raz to wiał od boku, zaś innym razem od przodu. Bywał silny, niemal porywisty a zarazem łagodny i kojący efekty prażenia słońcem. Błękitne niebo tylko trochę było pokryte chmurami, co mnie ogromnie cieszyło – perspektywa deszczu zdecydowanie do nas nie przemawiała. Zdecydowanie bardziej była akceptowalna krótka fala, niezbyt wysoka która właśnie pojawiła się na wodzie. Tak też pięciuset metrowy odcinek szerokich wód zatoki pokonaliśmy zygzakiem starając się, aby nie dostawać falą bezpośrednio w bok. Wężykiem dotarliśmy do wysepki Liliholmen, gdzie woda była nadzwyczaj spokojna. Stanąłem, lecz nie z powodu sytuacji na wodzie – byĺa to reakcja na widok jaki malował się przed nami! Oto na horyzoncie ze spiczastych świerków bujnie porastających przeciwległy brzeg jak i głąb lądu dokąd sięgał wzrok, na linii pomiędzy stałym lądem a wyspą wznosiła się góra, kształtem przypominająca skorupę żółwia. Dalej, dalej i dalej za nią wznosiły się kolejne i kolejne góry. Widok ten przywołał mi obrazy z rodzimych Bieszczad, a wraz z nim wspomnienia działki i marzenia o zamieszkaniu gdzieś tam. Ale wybrałem inny żywot, więc ruszyliśmy dalej.
Zmagając się znów z dokuczającym wiatrem minęliśmy kolejną wyspę – Venön i wpłynęliśmy w dość wąskie wody. Wschodni brzeg bujnie porastały trzciny, które to zachęcały do wędkarskich przygód. „Trzeba płynąć, póki są warunki” – ustawiłem się do pionu. Pięćset metrów dalej znów naszła mnie natarczywa myśl aby wykonać kilka rzutów wędką, lecz i tym razem byłem surowy wobec własnych zachcianek. Aż po kolejnych setkach metrów, niemal tuż przy burcie z impetem drapieżnik pochwycił ofiarę i wyskoczył z wody. „Takiej okazji nie odpuszczę!” – i chwyciłem za wędkę. Kilka rzutów i wszystko stało się jasne – branie, krótki hol a zdobyczą okazuje się okoń. „To one ławicą polują na drobnicę – nie ma czasu na skrobanie, płyniemy” – i z powrotem schowałem wędzisko, lecz jak się za chwilę okazało – tylko na moment. Po raz kolejny skuszony pięknie wyglądającym łowiskiem zacząłem biczować wodę. Niestety – bezowocnie, tak też nie chcąc marnować czasu na uganianie się za rybami zwinąłem na dobre wędkę i spakowałem na pokład.
Teraz już ze zrywem pomknęliśmy na północ mijając najpierw wyspę Fågelon, a następnie wpływając do kolejnego jeziora – Halvarsnoren. Nanook jednak zażądał postoju, nim zaczniemy je pokonywać tak też przed St. Ullnäs, w małej i piaszczystej zatoczce zrobiliśmy postój. Z tylnej części kanadyjki wyciągnąłem kociołek z ryżem, zaś swemu przyjacielowi miskę i wodę. Usiedliśmy wreszcie w cieniu gasząc pragnienie jak i pierwsze oznaki głodu. Spojrzałem do mapy, i oszacowałem że do kolejnej przenoski mamy około trzech kilometrów. To właśnie w miejscowości Älvestorp znajdowała się kolejna elektrownia wodna, kolejne spiętrzenie wody a za nim coraz wyżej i wyżej. Oznaczało to tylko jedno – pniemy się coraz wyżej! Ale też jeszcze jeden fakt był ważny. Otóż do najbliższego sklepu mamy teraz około dwudziestu kilometrów, a nie sześćdziesiąt. Przez ostatni czas spędzało mi to sen z powiek, bowiem nasze zapasy niemal się skurczyły do kilku dań. Byliśmy więc w pewnym sensie do pokonywania kolejnych kilometrów. No, chyba żeby dietę oprzeć na psiej karmie, rybach i leśnej zieleninie – wtedy to sprawa wyglądałaby inaczej.
Zjedliśmy więc, zgasiliśmy pragnienia i skierowaliśmy się do miejscowości Älvestorp w okropnym skwarze. Teraz już zasłonięci urwistym brzegiem od wiatru, tylko sporadycznie cień rzucany przez stare świerki koił nasze katusze. Pochłonięty monotonią wiosłowania zapomniałem o czasie i dystansie do pokonania, a gdy się zorientowałem – było już widać elektrownię. Płynąc wzdłuż brzegu wypatrywałem tabliczek informacyjnych, którymi oznakowany był szlak. Drewniana klapka z namalowanymi dwiema postaciami niosącymi kanadyjkę wreszcie się pojawiła po lewej stronie kanału odprowadzającego wodę z elektrowni. Jak zwykle zacumowałem nas do pierwszego drzewa, i udaliśmy się na rekonesans. Od razu weszliśmy w malutkie osiedle czerwonych domków parterowych, z białymi okiennicami – o typowo skandynawskiej architekturze. Od razu zostaliśmy zauważeni przez starszego mężczyznę z psem, który nas serdecznie powitał. Szybka wymiana zdań, i czmychnęliśmy dalej szukać dogodnego szlaku do przeniesienia gratów. Szliśmy, szliśmy aż najpierw skończyło się osiedle. Potem szutrowa droga zamieniła się w drogę asfaltową z dużym ruchem, a do kolejnego jeziora był jeszcze spory kawałek. „Tabliczek nie ma, więc pewnie nie tędy droga” – mruknąłem pod nosem i cofnęliśmy się do osiedla.
Na werandzie, przed swym czerwonym domkiem siedział ten sam Szwed który mnie przed chwilą witał. Była też jego żona, a oboje sprawiali wrażenie sympatycznych ludzi. Postanowiłem więc otworzyć buzię i poprosić o pomoc w znalezieniu drogi.
- Hej, przepraszam, mam problem. Szukam drogi do przeniesienia kanadyjki i bagaży. Płynę w stronę Hällefors.
Oboje się uśmiechnęli, starszy mężczyzna siwych włosach podszedł i chwytając za mapę spojrzał przez swe okrągłe okulary.
- Musisz się cofnąć około pięćdziesiąt metrów do małego mostu, przejść nim na drugą stronę i za zakrętem znajdziesz plażę – rzekł kreśląc palcem po mapie.
- Bardzo dziękuję, byłem sprawdzić drugą stronę ale… Nie udało się.
Szwed się roześmiał.
- Bo tam nie ma drogi! Piwa się napijesz? – zaproponował.
- Czemu nie, bardzo chętnie.
- To zapraszamy, siadaj gdzie chcesz.
Tak oto zaczęła się posiadówka trwająca dobrą godzinę, podczas której opowiedziałem o swojej podróży. Zdumieni ogromem przedsięwzięcia zaczęli wypytywać o szczegóły, następnie spisali adres strony internetowej oraz e–mail kontaktowy. Ja za to dowiedziałem się, że starszy Szwed jest emerytowanym oficerem wojska i często bywał w Bydgoszczy. Przyznał, że do dziś nie potrafi wymówić nazwy miasta, zaś próba wymówienia skończyła się opluciem siwej brody i sporą dawką śmiechu.
- Weźmiesz ze sobą chleb, robię go samemu. Trafiłeś właśnie na świeży wypiek – masz nosa! – rzekł z entuzjazmem.
- Bardzo dziękuje, z pewnością jest dużo smaczniejszy niż moja maca – rzuciłem z uśmiechem.
Żona Szweda wręczyła mi bochenek, a on przyniósł mi jeszcze jedno piwo Czeskie – na drogę, do chleba. Wspólnie poszliśmy do Wydry, a potem pokazano nam szlak którym mogliśmy się sprawnie przenieść do kolejnego jeziora. Okazało się, że możemy to zrobić na jeden skok! Posłuchaliśmy jeszcze ciekawej historii tego miasteczka, które słynęło z produkcji kolorowego szkła. Do dziś stoją fundamenty po zamierzchłych czasach, a nawet pozostałości budynków. Chwila zadumy, i wróciliśmy do naszej łupinki zacumowanej w krzakach. Pożegnałem się z sympatycznymi ludźmi, i zabrałem się za robotę. Lecz zapach chleba był silniejszy – nim zacząłem na dobre rozładunek, pochłonąłem cały bochen zapijając go piwem. „Teraz można działać!” – i z kopyta ruszyła przenoska.
Półtorej godziny później odbiliśmy od brzegu, wpływając w szerokie koryto rzeki Svartälven. Brzegi bujnie porastały olcha zdradzając, że jest bardzo bagniście i wilgotno – trzeba było płynąć dalej, do skutku. Tak oto po dwóch kilometrach wiosłowania pod prąd znaleźliśmy się w jeziorze Torrvarpen. Lecz była zbyt późna godzina, aby jeszcze pokonać ten akwen. Odbiłem więc w stronę zachodniego brzegu kierując się w stronę zatoki Svartviken. A wtedy po niespełna stu pięćdziesięciu metrach wyłonił się piaszczysty brzeg. „To tutaj” – rzekłem bez dłuższego zastanowienia. Chwilę później rozładowywałem Wydrę budując kolejne skromne obozowisko. Kanadyjka stanowić miała schronienie, kamienie a na nich spoczywający ruszt – kuchnię, zaś pozostałe bagaże zostały złożone na kupce i nakryte brezentem. Zapłonęło wreszcie wyczekiwane ognisko, a ja resztkami sił spróbowałem złapać rybę – lecz nic z tego, dzisiejszy dzień ewidentne nie był dniem na ryby. Za to nacieszyłem oczy widokiem łosia siedzącego w wodzie po sam jego wielki brzuch. Wróciliśmy więc do obozowiska na skromną kolację przy blasku ogniska, nad piaszczystym brzegiem z widokiem na okoliczne góry i wzniesienia. Długo jednak nie siedzieliśmy, oczy zamykały się same po dniu pełnym wrażeń. Wcisnąłem się więc pod Wydrę opartą o żerdkę, zapiąłem smycz swemu kompanowi i owinąłem się w futra. Zaraz po tym obróciłem się na bok, i wszystko się rozmyło jak we mgle.
Nagle rozległ się łomot! Wydra spadła mi na głowę a Nanook próbował biec dalej w pełnej furii, dowiązany do kanadyjki. „Gdzie jest kurwa broń…” – klnąłem pod nosem i zacząłem w popłochu organizować się do obrony. Miałem tylko nadzieję, że zdążę przed niedźwiedzią łapą choć wycelować, a może i pociągnąć za spust. Lecz do mych uszu dobiegł kwik i chrumkanie. Spojrzałem zza przewróconej kanadyjki w knieje ogarnięte półmrokiem. „Dziki, dziki nas podeszły…” – rzekłem sam do siebie. Emocje opadły, odetchnąłem z ulgą i usiadłem wystraszony na tyłku opierając się o burtę. Nanook przyszedł najeżony obok i dalej wpatrywał się w las. „To tylko pieprzone świnie…” – rzekłem do przyjaciela. „To tylko pieprzone świnie…” – powtórzyłem raz jeszcze, i pewnie gdybym palił papierosy, wyciągnąłbym jednego i skopcił go jak lokomotywa. Poprawiłem kanadyjkę, futra i z powrotem poszliśmy spać ze świadomością że będziemy mogli to odespać. Warunki pogodowe, a ściślej silny wiatr nie pozwalały na pływanie.
Rankiem, jako że oczekiwaliśmy dogodnych warunków do płynięcia, powziąłem decyzję że poświęcę ten dzień na polowanie. Mimo, że wiatr wiał chwilami z dość dużą siłą, złapałem za wędkę i udaliśmy się na zachodni brzeg zatoki. Olchowym, podmokłym lasem doczłapaliśmy się do pierwszych szuwarów, lecz łowisko nie wyglądało obiecująco. Jednak odczepiłem obrotówkę, wziąłem zamach a ta poleciała dwadzieścia metrów dalej. Kilka obrotów kołowrotkiem i uderzenie! Zdziwiony zaciąłem, i sprawdziłem czy to ryba – i znów zaskoczenie. Wędka zaczęła się uginać, poluzowałem więc sprzęgło hamulca kołowrotka i zacząłem walkę. Melodia wygrywana wyciąganą żyłką ze szpuli kołowrotka oznaczała tylko jedno: zła passa nie może trwać wiecznie! Ryba stawiała zdecydowany opór, lecz po pięciu minutach była już u kresu sił. Pierwsza próba podebrania okazała się nieudana – szczupak zrywem uciekł w głębiny zatoki ponownie wyciągając żyłkę z kolowrotka. Po chwili jednak był już na brzegu, pięknie ubarwiony i nadal skory do walki. Podziękowałem mu że oddaje mi swoje życie i ździeliłem grubym kijem w łeb. Ruszyliśmy prędko do obozu, chęć na mięso była nieodparta.
Ryba, jak za każdym razem, została sprawiona zgodnie ze swoim traperskim kodeksem – skoro coś oddało mi swoje życie, nie wolno nic marnować. Tak oto do odpadu trafiły tylko łuski, skrzela, oczy i przewód pokarmowy plus kilka wnętrzności. Do małego kociołka trafił łeb, kręgosłup i płetwy na gulasz, do miski podroby w celu usmażenia, zaś filet został obficie posolony i nadziany kijami w celu zawieszenia go nad ogniskiem. Zabrałem się zaraz po tym za kucharzenie – przygotowywanie jadła na calutki jutrzejszy dzień, no i na kolację tego dnia. Kolacja miała być wyjątkowa za sprawą eksperymentu kulinarnego. Ów eksperyment polegał na usmażeniu wątroby szczupaka na kamieniu. W garnuszku ulepiłem ciasto, jak na macę – tylko mąka, sól i woda. Do powstałego placka ułożyłem gotową wątrobę wraz ze szczawikiem zajęczym, zamknąłem całość i zagniotłem jak pieroga. Taki oto wytwór trafił na rozgrzaną patelnię, smażony do zbrązowienia. Eksperyment przeszedł najśmielsze oczekiwania! Powiedziałem sobie, że od tej pory wątroba będzie robiona w taki oto sposób. Dokończyłem jeszcze gulasz z łba, płetw i kręgosłupa, usmażyłem mace z ostatnich łyżeczek mąki i zagotowałem wody na kawę do termosu. W tym samym czasie na ruszcie grzały się dwa bidony wody do picia, byliśmy już niemal gotowi na jutrzejsze zmagania. Dochodziła godzina 23, zjadłem więc fileta podwędzanego olchą, usmażonego „indiańską” metodą na ognisku i ustawiłem budzik na godzinę drugą w nocy. Plan zakładał start wcześnie rano, gdyż południe miało być wietrzne i deszczowe.
Nim dobrze zasnąłem, rozległ się dźwięk budzika. Z trudem wygramoliłem się spod Wydry, dorzuciłem kilka patyków do tlącego się ogniska i wstawiłem czajnik z wodą na kawę. Powoli doszedłem do siebie, i zabrałem się żywo do zwijania obozowiska. A wtedy chlast! Coś na płyciznach, obok obozu wyszło na polowanie. Obudził się i we mnie duch łowcy – chwyciłem opartą o drzewo wędkę, i posłałem obrotówkę w miejsce żeru. Nagle za przynętą pojawił się grzbiet sunący wprost na nią, nastąpiło uderzenie. I tyle! Na wędce zrobił się luz, więc zacząłem pieczołowicie zwijać żyłkę z obawą, że ryba zerwała niezwykle łowną przynętę. Lecz nic tych rzeczy – wszystko było jak należy. Rzuciłem więc raz jeszcze, a wtedy spod nóg wystartował przepłoszony, gruby, czarny grzbiet całkiem sporej ryby. „Po zawodach” – rzekłem, i zwinąłem wędkę. Godzinę później ruszyliśmy już załadowani w kierunku miasta Hällefors.
Na niebie rozlały się poranne barwy, czerwień mieszała się z żółcią zaś błękit z fioletem. Tafla wody była spokojna niczym lustro, Wydrze nadałem więc zdrowego tempa. Przecieliśmy zatokę Svartviken, i zachodnim brzegiem obraliśmy kurs na północ. Pierwszym celem tego dnia było pokonanie na spokojnej wodzie dwóch mostów, tuż przed miastem Grythyttan – zanim miał nadejść wiatr o sile pięciu węzłów. Nie oszczędzałem więc sił, tempo utrzymywałem stale tak samo szybkie, dzięki czemu bardzo szybko znaleźliśmy się w zasięgu pierwszego celu. Lecz niewyspany Nanook zaczął grymasić: „Pewnie grubsza sprawa” – pomyślałem, i skierowałem się ku brzegowi. Kompan wyskoczył ochoczo, lecz interesowało go wąchanie traw i obsikiwanie wszystkiego po kropelce. „Stary, nie mamy dziś czasu na takie numery – zwijaj ogon, i na pokład – HOP!” – reprymenda była stanowcza.
Po chwili znaleźliśmy się już na otwartych wodach jeziora Torrvarpen. Znów horyzont przyozdobiony został licznymi górami i wzniesieniami porośniętymi bujnie zielonymi świerkami. Teraz już wschodnim brzegiem zasuwaliśmy ku miastu Hällefors, by zdążyć przed goniącą nas ciemną chmurą. A wtedy Nanook znów zaczął mruczeć, burczeć i piszczeć na widok plaży. „Byliśmy przed chwilą, nie miałeś nawet czym sikać!” – wściekłem się, i skierowałem Wydrę w kierunku plaży. „Dalej, idziemy i rób kupę” – dałem stanowczo znać kompanowi, że musi to wreszcie załatwić. Lecz nic z tego – w pełnej krasie z Nanooka wylał się psi feminizm. Obwąchiwanie kwiatków, dumny spacerek typu „mamy czas” i tego typu numery. „Rób tą kupę! Dalej, bo płyniemy!” – sfrustrowany rzekłem, lecz sprawa tylko się pogarszała. Wreszcie nie wytrzymałem, i skierowałem zdecydowanie krok w stronę Wydry. „Koniec! – HOP!”. Poklepałem burtę, a Nanook niechętnie wsadził łapy. „Dalej! Koniec tego, uszami Ci wyjdzie… kolejny przystanek za półtorej godziny. Nie potrafisz teraz, to będziesz siedział sam z kupą”. Zapakowałem kompana, i już teraz pełnym gwizdkiem mknęliśmy w kierunku miasta.
Długo nie trwało, i chmura szkwałowa zawisła nad naszymi głowami. Ruszył się wiatr, a na wodzie pojawiła się fala. „Jeszcze chwilę, proszę – dwadzieścia minut!” – błagałem w myślach. Zacząłem wiosłować ile sił w rękach, aż w końcu znaleźliśmy się przed miejscowością Hammarn. Z nieba ostrzegawczo spadły pierwsze krople deszczu, lecz wiatr się uspokoił. Odnalazłem w gąszczu szuwarów miejsce gdzie wpada rzeka Svartälven i zdecydowanie skierowałem nas na bezpieczniejsze wody. Kwadrans później przedarliśmy się przez gąszcz szuwarów porastających płycizny, i znaleźliśmy się na nowo w rzece. Wtedy nagle zerwał się wiatr, dostrzegłem że drugi brzeg stał jakby za ścianą deszczu. Zdecydowanie zacząłem szukać wyjścia na ląd, a dwadzieścia metrów dalej – u samego ujścia rzeki do jeziora stało nasze wybawienie – wiata z miejscem na ognisko! Nie zastanawiając się, od razu zacumowałem Wydrę. Chwyciłem w rękę bidony z wodą, kociołek z jedzeniem i mapy, w drugą lornetkę, buty i bluzę. Wtedy jakby ktoś odkręcił kran – spadła ściana deszczu! Biegusiem czmychnęliśmy pod dach: „Masz szczęście – gdyby przez Ciebie złapało by nas to na wodzie, do brzegu byś płynął samemu” – rzekłem klepiąc kompana po karku. Zjadłem drugie śniadanie, wskazówka zegarka wskazywała chwilę po godzinie dziewiątej rano a za nami było już około jedenastu kilometrów pokonanego szlaku. Zaraz po tym deszcz ustał pozwalając na dalsze płynięcie, wylałem więc z Wydry część wody czerpakiem a resztę zebrałem gąbką. Nanook na komendę wskoczył na pokład, odbiliśmy w nurt i pomknęliśmy dalej.
Lecz po niespełna kilometrze mój zapał zgasł z sykiem. Patrzyłem z niedowierzaniem raz to przed siebie, raz to na mapę jakby szukając wytłumaczenia tego zjawiska, czy też zrozumienia chichotu losu. Lecz nic z tego – nie była to ani fatamorgana, ani efekt zmęczenia – najzwyczajniej w świecie stała tam elektrownia wodna. Czekała nas na pewno kolejna przenoska dziesiątków kilogramów ekwipunku, zaś jak daleko – to miało się dopiero okazać. Zacumowałem więc Wydrę przed samą elektrownią i sprawdziłem tą zagadkę. Okazało się, że niecałe sto metrów – mogliśmy więc uwinąć się z tym dość szybko. Nie tracąc czasu na szukanie winnych, czy też jęczenie jaki to nas spotkał los – zabrałem się za robotę. Godzinę później było już po wszystkim, a nawet Nanook stał dumnie wypróżniony. Zapakowaliśmy się więc na pokład, i ruszyliśmy dalej. Z każdymi metrami jednak moje powieki opadały coraz niżej i niżej, aż po chwili poleciała głowa i w popłochu złapałem równowagę: „Do brzegu, nie ma co” – markotnie mruknąłem pod nosem, i zacumowałem Wydrę w szuwarach. Wyskoczyliśmy na brzeg, a kompanowi uświadomiłem że potrzebuję trzydziestu minut drzemki. Położyłem się tam gdzie usiadłem, i odpłynąłem. Lecz nie na długo – z okolicy zleciały się chyba wszystkie moskity. Moje ręce i twarz była pokryta nimi niemal cała a Nanook łapami ściągał swoje z pyska rozmazując te już opite. Na dodatek zerwał się wiatr, a na niebie pojawiła się kolejna złowroga chmura. Na obudzenie wypiłem dwa kubki kawy mocnej tak, że włosy stawały dęba i wskoczyliśmy na pokład.
Wiedziałem, że nie założymy obozu dopóki nie wydostaniemy się z miasta. Nadałem więc tempa możliwie najszybszego, na jakie było mnie stać wiosłując raz to z prawej, raz to z lewej strony. Lecz nie było to łatwe zadanie – szlak wiódł już pod prąd, rzeka meandrowała zaś wiatr wiał raz to z lewej, raz z prawej strony; czasem od przodu a czasem w plecy. Nie dając za wygraną wreszcie zbliżyliśmy się do pierwszych zabudowań, a wtedy dojrzałem że woda płynie jakaś spieniona. „Tego pić na pewno nie będziemy” – pomyślałem. Lecz po chwili do mych uszu dobiegł szum jak z wodospadu. „Bystrza… będziemy się kąpać, to się obudzę” – rzekłem w myślach ze sarkazmem. Lecz sarkazm okazał się być idiotycznym żartem, jak okazało się pół godziny później. Popłynęliśmy jeszcze kawałek, a wtedy osłupiałem. Nie wiedziałem czy kląć, czy się śmiać. Spojrzałem w mapę – wręcz ją pożarłem wzrokiem, literka po literce, kropka po kropce, kreska po kresce. I nic! Jedynie wzdęcia trawiącej się wewnątrz mnie furii i rozpaczy. Sprawdziłem jeszcze raz, jakby coś miało to zmienić – nic z tego, elektrownia jak stała tak stała: „Ten kto jej nie zaznaczył na mapie pewnie teraz żre kiełbasę w miękkim fotelu i zaciera łapska, jak taki Muppet…” – wylała się wreszcie gorycz zmieszana z jadem.
Zostawiliśmy Wydrę u brzegu dowiązaną do drzewa i przedarliśmy się przez krzaki wychodząc koło kościoła i cmentarza. Skierowaliśmy się od razu ku elektrowni z nadzieją na szybką przenoskę, lecz nic z tego – czekał nas niezły kawał drogi. Wściekły jak szerszeń ruszyłem z powrotem, Nanook nawet nie zatrzymywał się na siku – czuł że atmosfera jest wyjątkowo gęsta. Wtedy jakby ktoś znów odkręcił kran! Ściana deszczu lunęła nam na głowy, zaczęliśmy biec do Wydry. Wpadliśmy po chwili zdyszani w pokrzywy po kolana, wyciągnąłem kawałek woskowanego płótna i z wiosła kajakowego zrobiłem kalenice wspartą o młode brzózki. Zarzuciłem płótno i przydusiłem u gleby kamieniami tworząc dwuspadowe schronienie. Pochwyciłem jeszcze z kanadyjki bluzę, jedzenie, picie oraz to co ważne i schowaliśmy się pod dach. Usiadłem, zjadłem trochę ryżu i głowa mi opadła. Zerwałem się, lecz znów głowa zaczęła mi opadać na kolana. Poddałem się i zasnąłem – na jak długo, nie wiem. Obudziłem się wtedy gdy stoczyłem się na Nanooka. Wtedy dostrzegłem, że przestało padać – tak więc chwyciłem za leżący pod ręką toporek i pomaszerowałem w krzaki.
Zacząłem wycinać szlak umożliwiający wyniesienie wszystkiego na parking. Ze ścinanych, liściastych gałęzi spadały krople deszczu a po zakończeniu pracy wełniany anorak był już kompletnie mokry. Zacząłem wreszcie rozładowywać Wydrę i wynosić wszystko na przygotowane miejsce. Jak zwykle ułożyłem ekwipunek sortując go na pakiety, wiosła związałem do kupy, wędki i broń również. Dowiązałem do nosidła beczki z prowiantem, pochwyciłem pakiet wioseł, a w drugą rękę smycz i Nanooka – tak pomaszerowaliśmy do miejsca kolejnego wodowania. Postanowiłem wszystko przenosić w jednym „skoku”, ponieważ zbyt długo trwałaby przenoska gdybym to rozłożył na kilka odcinków. Na miejscu zostawiłem kompana dowiązanego do beczek, oparłem wiosła i ruszyłem po kolejny pakiet. A wtedy po raz kolejny ktoś odkręcił kran – z nieba spadła ściana deszczu! „No to się wykąpałem” – rzekłem, powracając w myślach do nadziei na bystrza, czy też sarkastycznego żartu.
W ciągu kilku minut cały ekwipunek wraz z nami został kompletnie przemoczony, było już mi wszystko jedno. Chciałem tylko wydostać się poza miasto. Lecz z kwadransa na kwadrans stawało się to coraz trudniejsze: zacząłem słabnąć, zapadał zmrok, byłem głodny i wściekły. A na dodatek z nieba nieprzerwanie padał przenikliwy deszcz skutecznie wychładzając organizm. „Trzeba zrobić to, co jest do zrobienia. To tylko kawałek, pestka. Wszystko jest w głowie” – motywowałem siebie i kompana, aż w pośpiechu wywinąłem salto na mokrych dechach pomostu. „By to wszystko szlag!” – wrzasnąłem rzucając liną o glebę. Szybko jednak się opanowałem: „Działaj chłopie, działaj – nie możecie tu zostać!” – wbiłem sobie ostro w głowę. Ostatnimi już chęciami zakończyłem załadunek, ubraliśmy kamizelki i w mroku oraz deszczu wypłynęliśmy z powrotem na rzekę. Na szczęście, nurt był leniwy oszczędzając nam dodatkowego trudu, dzięki czemu niedługo potem wpłynęliśmy na mokradła Jungfrutjärnarna.
Przez olchowe, trzcinowate bagniste brzegi kroczyła biała dama, znana także jako zjawa bądź mleczna mgła tajemnicy. Jej koronkowa suknia delikatnie muskała powierzchnię wody, jeszcze bardziej ograniczając nam widoczność. Zaczęliśmy płynąć prawie po omacku słuchając jej szeptów, zważając jednak na wystające z wody zatopione pnie i pozostałości jakiś betonowych umocnień. „Gdzieś tam było miejsce na mapie, niby za tą zatoczką. Jak będziemy się trzymali tego brzegu, to dopłyniemy” – mamrotałem zmęczony sam do siebie. Po chwili zrobiło się niesamowicie płytko i bagniście, a na powierzchni wody można było dostrzec liście lilii wodnej którą nietrudno było pomylić z zatopionymi pniami. Płynęliśmy i płynęliśmy, aż władowaliśmy się w istny labirynt wysp i wysepek wśród szuwarów. Z trudem odnalazłem drogę ku stałemu lądowi, lecz było warto – po chwili znaleźliśmy się w zakładanym miejscu. Wyczłapałem się na brzeg – szybki ogląd sytuacji, i zabrałem się za kolejny rozładunek tego dnia. Z nieba nadal padał deszcz, Nanook stał z oklapłym ogonem a ja potykałem się już o własne nogi. Lecz walkę toczyłem do końca – stanął wreszcie namiot, do środka wrzuciłem mokry ekwipunek i rozpaliłem w piecu. Zrzuciłem jeszcze z siebie mokre ubrania, i ubrałem zawilgoconą bieliznę. Po chwili zrobiło się ciepło, lecz namiot przypominał saunę – wilgoć i para była we wszystkim i wszędzie. Zjadłem prędko ugotowany makaron z cukrem, popiłem go cytrynowym lekarstwem na przeziębienie i na osłodę possałem tabletkę na ból gardła. Nastała godzina czwarta nad ranem, wreszcie po dwudziestu sześciu godzinach harówki wślizgnąłem się w mokre futra aby choć na moment zmrużyć oczy.
Obudziłem się jednak w lepszej formie, niż się spodziewałem. Po śniadaniu niezwłocznie zabrałem się za suszenie ekwipunku, przerabiając namiot w swego rodzaju suszarnię. Tam gdzie się tylko dało, tam zawieszałem ekwipunek a w piecu nieustannie buzował ogień. Każdy wór transportowy został wypakowany, wysuszony od wewnątrz a jego zawartość dokładnie sprawdzona. Nim wszystko zostało pozbawione wilgoci, minęły dwa dni. „Zyskałem jeden dzień drogi, ale kosztem dwóch dni suszenia – kiepski interes, ale wyjścia nie było. Wiem przynajmniej czym to śmierdzi” – snułem w swej głowie bilans ostatnich zmagań. Nie tracąc czasu, udałem się po wszystkim do miasta uzupełnić zapasy – tym razem zaopatrując się w trzy kilogramy soli z myślą o wędzeniu i konserwacji upolowanego mięsa. Poświęciłem także niemal jeden cały dzień na prace pisarskie, oraz jeden dodatkowy (deszczowy) na konserwację ekwipunku przed kolejnym odcinkiem. Tym razem mapy zostały dokładnie sprawdzone, a wszelkie możliwe trudności odnotowane. Tak oto stanęliśmy gotowi by wyruszyć do kolejnego celu – miasta Vansbro, a następnie Mora.